czwartek, 29 grudnia 2011

Achaja tom 2 - Andrzej Ziemiański

Achaja, była księżniczka Troy, a do niedawna luańska prostytutka i niewolnica cesarstwa ratuje życie Siriusa, który wraz ze skrybą Zaanem trzęsie polityką i dziejami całego kontynentu. Zostaje z nimi zabrana do wolnego królestwa Arkach, które walczy o swoje przetrwanie na politycznej mapie obok wielkiego hegemona - cesarstwa Luan. Bieg wydarzeń wciąga nastoletnią Achaję do wojska Arkach, złożonego z samych kobiet...ubranych w kuse stroje, twardych i zawziętych wojowniczek. Tym czasem Sirius i Zaan poruszają trybikami mechanizmu swojego wielkiego oszustwa, próbując fortelem oszukać cały świat i rozpocząć wojnę jakiej świat nie widział.

W tym samym czasie mag Meredith zamieniony już przez posłańca złych sił, Wirusa, w odradzającego się przez wieki demona próbuje zgłębić tajemnicę złych Ziemców i odgadnąć, czego oczekuje od niego bóg z panteonu dobrych, który objawił mu się kilka lat temu. Mężczyzna podróżuje po linii czasu, odkrywając fatalną wizję przyszłości.

Andrzej Ziemiański pozwala nam poznać się ze swoimi bohaterami naprawdę blisko. W wojsku Arkach spotykamy wiele dziewczyn, które opisane w wyrazisty sposób, sprawiają że zaczynamy je naprawdę lubić i interesować się ich losem. Równie mocno podkreślony jest charakter Achai, która budzi sympatię od pierwszych stron kolejnego tomu swojej historii. Nie sposób nie zarzucić tutaj autorowi bardzo prostego języka, ale wypada to zdecydowanie na korzyść dla lektury. Drugi tom Achai pochłania się niezwykle szybko, dzięki łatwym opisom i prostym, ale przyjemnym dialogom. Jesteśmy prowadzeni przez trzy różne wątki, a mimo tego nie da się tu zagubić ani pomieszać historii. Sympatia do bohaterów również ułatwia podróżowanie przez kolejne strony, co jest zresztą podróżą bardzo przyjemną.

Tym właśnie jest Achaja, blisko sześćset stronicową dozą niewymagającej przyjemności i fantastycznej powieści przygodowej. Bohaterowie mówią prostym językiem, świat jest logicznie ułożony i opisany, a same opisy na tyle dobrze poprowadzone, że nietrudno zrozumieć nawet przedstawione polityczne problemy, czy ruchy i formacje wojsk. Akcja powieści również pędzi i nie ma żadnych zastojów. Jedynym zwolnieniem jest wątek Mereditha, choć tego w tym tomie jest dużo mniej, niż w części pierwszej.  Ogólnie rzecz ujmując, tom drugi jest dużo lżejszy tematycznie i szybciej się czyta od poprzednika. Wówczas mieliśmy do czynienia z ciężkimi przeżyciami głównej bohaterki i ważeniem się losów Siriusa i Zaana oraz Mereditha. Tutaj jest już dużo łagodniej, chociaż tego nie można odmówić autorowi - cały czas coś się dzieje i nie sposób się znudzić.

Tym, czym można się zawieść sięgając po Achaję to właśnie przenikająca zewsząd prostota. Jeśli czytelnik oczekuje mrocznego i na poły filozoficznego fantasy w kategoriach Wiedźmina lub dojrzałego tekstu w stylu Roberta M. Wegnera, może się zdecydowanie zawieść. Achaja to nie świat pełen rozmaitych ras, skomplikowanych stosunków międzyludzkich i politycznych oraz strasznych bitew. Jest to lektura dużo bardziej beztroska, łatwa, ale też warto pamiętać, że w tym przypadku czytanie sprawia naprawdę sporą przyjemność.
Niestety, ta część nie jest pomyślana o osobach, które nie poznały części pierwszej. Pojawia się wiele nawiązań i kontekstów do pierwszego tomu, ale dla osoby nie znającej go byłyby one zupełnie niejasne i czytelnik stracił by bardzo wiele na irytowanie się z powodu niezrozumienia wątku.

Wydanie Fabryki słów jest bardzo ładne. Wiadomo, że nie jest to papier górnych lotów, ale dzięki temu nie ma przesady z ceną. 39.90 za ponad sześćset stron rozrywki i wartkiej akcji to nie jest wygórowana cena. Tym bardziej, że sama okładka prezentuje się ładnie i jest ozdobiona czymś w rodzaju silikonu. Na plus są też rysunki, które pojawiają się stosunkowo często i są po prostu ładne.

Zdecydowanie polecam drugi tom Achai osobom, które miały okazję zapoznać się z pierwszą częścią przygód młodej księżniczki i wojowniczki zarazem. Sądzę, że każdy zżyłby się z Achają oraz jej przyjaciółmi, oraz kibicował którejś ze stron - obok tych wydarzeń nie da się być obojętnym. Życzę miłej lektury osobom, które sięgną!

sobota, 17 grudnia 2011

Wydawnictwo Nobilis
Liczba stron: 322
Autor: Waldemar Łysiak
Rok wydania: 2011

Mamy czas tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Mateusz wybiera się do Niemiec do swojego wujka, który finansuje mu studia historii sztuki na prestiżowej uczelni w Germanshaven. Nagle okazuje się, że wujaszek to wielki prostak i zwolennik Hitlera, a chłopak ma być uwikłany w prohitlerowską działalność. Na swojej drodze spotyka niesamowitego kolegę Satina, który pokazuje mu świat z nowego, oryginalnego punktu widzenia i urozmaica jego życie nowymi przygodami. Czy aby na pewno to dobry przyjaciel? Jak daleko posuną się wymagania hitlerowskiego wujka wobec Mateusza, jak wysoka będzie zapłata za możliwość studiów?

Po książkę pana Łysiaka sięgnęłam po raz drugi, zachęcona świetnie napisanym "Lepszym". Tamto wydawnictwo, mimo że oparte przecież na suchych faktach i będące reporterskim niemal sprawozdaniem, bardzo mnie wciągnęło i zainteresowało oraz ukazało Łysiaka jako autora erudytę, z ogromną wiedzą i lekkim piórem. Tym bardziej nie mogłam się oprzeć najnowszej powieści tego pana. Warto zauważyć, że okładkę zdobi ten sam obraz, który zdobił Proces Franza Kafki.

Najmocniejszą stroną Satynowego magika jest tytułowy bohater - Satin Retea. Dawno nie spotkałam w książce tak dobrze skonstruowanego bohatera, z wyjątkowym rysem psychologicznym, poglądami, zwyczajami i tajemniczością sprawiającą, że mkniemy strona po stronie, by poznać nowy szczegół z życia pana Retea. Dostajemy mieszankę charyzmy, szaleństwa, obłąkania i magii, tudzież sztuczek magicznych (czy aby na pewno?). Drugim bohaterem jest wspomniany już Mateusz, który jest trafnym uosobieniem młodego człowieka w świecie, postawionego przed mnogością wyborów natury moralnej i nie tylko, zmagającego się z własną młodocianą głupotą każdego nastolatka, przeciwstawioną wymaganiom życia.

Wbrew pozorom Satynowy Magik to nie zwykła fabuła zahaczająca o historię, hitlerjugend i borykającego się z życiem nastolatka, a kompendium wiedzy plus doza filozofii i psychologii. Satin został wykorzystany przez Łysiaka jako usta oceniające ludzką naturę, zbrodniarzy historii, głupotę naszego gatunku i sławiące skrajne poglądy. Satin stawia pytania teodycei, jest wielkim prześmiewcą hekatomb ludzkiego rodzaju, a najlepsza rozrywka dla tego pana, to masowe mordowanie i cierpienie. W to wszystko wpleceni są niby ukradkiem światowi malarze, wielkie postacie historii oraz masa anegdot historycznych, tytułów dzieł pisanych, obrazów itp. itd. Łysiak pisze, Łysiak wymaga i człowiek kończy z książką na kolanie, google'ując co chwilę nowe pozycje, o których istnieniu dowiedzieć się można z książki. Autor zmusza też do weryfikacji zaskakujących informacji podawanych ustami Satina, co jest świetną grą z czytelnikiem, ponieważ Mateusz również nie wierzy w szokujące tezy kolegi i sprawdza go, wysiadując w bibliotece i weryfikując jego wypowiedzi. Nagle my też stajemy się Mateuszem i okazuje się, że my też jako czytelnicy prowadzimy polemikę z Satinem Reteą, podejrzewając go o kłamstwa. Łysiak rzuca nam hasłami, które same w sobie zmuszają do myślenia i chęci dowiedzenia się więcej.

Satynowy magik jest zbiorem wiedzy, ale też dobrze opowiedzianą historią z wątkiem kryminalnym i zagadką,  której tajniki są odkrywane powoli i skrupulatnie. Podróżując po kartach powieści spotykamy mnóstwo zupełnie różnych, wiarygodnych psychologicznie postaci o własnej historii i poglądach, sprawnie uwikłanych w fabułę. Warto jednak wspomnieć, że książka może być zupełnie nieudana dla osób, które wolą wartką akcję i nie lubię rozwlekłych dialogów. Satynowy magik to wielki procent dialogów, a także dygresji zupełnie niezwiązanych z głównym wątkiem i są to głównie odniesienia właśnie do sztuki, historii jakiejś postaci, obrazów danego malarza. Jeśli ktoś nie lubi tego typu rozwiązań i oczekuje powieści z motywem fantastycznego "magika" przepełnionej przygodami rodem z Sherlocka Holmesa, może się srogo zawieść. Przygody są może i niebanalne, ale ta książka zdecydowanie oparta jest o dialog i długie wypowiedzi jednej osoby.

Jak na niebanalnego pisarza przystało, również zakończenie nie jest tradycyjne. Nie chcę zamieszczać tu spoilera, więc powiem po prostu, że na pewno nie da się go przewidzieć. Nie ono jest tu zresztą najważniejsze. Natomiast można ponarzekać na to, w jakim momencie nadeszło i jakim skrótem posłużył się pisarz. Historia leci, lecz nagle okazuje się, że to już koniec. Można mieć poczucie niedosytu i można też poczuć się delikatnie oszukanym, choć nie jest to do końca nieudany zabieg i nie pozostawia czytelnika bez efektu. Myślę, że to kwestia indywidualna, czego ktoś oczekiwać może po zakończeniu książki, która nie doczeka się żadnej kontynuacji. Ważne jest to, że po ostatniej stronie jest się pod wrażeniem.

W mojej ocenie Satynowy magik zasłużył sobie na 9/10. Nie w kategorii "niesamowite historie", bo sądzę, że nie do końca tak powinno się traktować tę powieść. To karykaturalna ocena człowieka w świecie, również karykatura komentarza do wydarzeń z 1938 roku. Jest to też kawał dobrze napisanej książki, z ciekawymi wątkami i zapadającymi w pamięć bohaterami i miejscami. Polecam zdecydowanie!

piątek, 9 grudnia 2011

Stosik pomikołajkowy



Myślę że sporo widać ;)

1) Córka carycy Erickson, spontanicznie chwycona kiedyś w empiku książka, okraszona przy mojej znajomej komentarzem "to może być naprawdę fajne" co zostało potem wykorzystane przy robieniu mi prezentu mikołajkowego :)

2) Bohun Jacka Komudy. Uwielbiam historię, i uwielbiam jej wariacje i przeinaczenia kosztem świetnej rozrywki i lektury, a tu również tematyka w zakresie moich ulubionych :) Poza tym tyle razy obiecywałam sobie, że zapoznam się z panem Komudą, że wypadało. Prezent mikołajkowy od taty.

3) Na Syberię Per Petterson - mam dziwny instynkt odnośnie wybierania książek (choć ta również była prezentem, ale świadomie wskazanym) i kiedy ten instynkt działa, to podświadomie stwierdzam, że coś mi się spodoba. I zazwyczaj się nie zawodzę, a tu mamy wojenne tło, a i historia wydaje się być intrygująca.

4) Listy z pudełka Ann Kirschner - znowu druga wojna światowa, tym razem prezent gratisowy od babci, który mnie bardzo ucieszył. Ciężka tematyka owinięta wokół holocaustu, ale uważam takie lektury za bardzo cenne lekcje.

5) Dziewczyny wojenne Łukasz Modelski - zawsze fascynowała mnie tematyka silnych kobiet (dla przykładu Saga Sigrun czy też Ja jestem Halderd naszej rodzimej Ewy Cherezińskiej), a tutaj mamy autentyczne opisy z czasów wojny takich właśnie przypadków. Zobaczyłam i stwierdziłam "muszę poznać te historie, bo inaczej będzie to ignorancja". Mikołajkowo również.

środa, 7 grudnia 2011

"Chłopaki Anansiego" Neil Gaiman

Zapuściłam się z tym blogiem okropnie, ale to przez nakład biologicznych, chemicznych i matematycznych zagwozdek, których mam szczerze, ale to szczerze dość. 


Po Neila Gaimana sięgnęłam zachęcona przychylnymi opiniami na temat autora, ciekawymi okładkami jak na mój dziwny zmysł estetyczny, co sprawiło, że w mojej kolekcji znaleźli się Amerykańscy bogowie oraz Chłopaki Anansiego. Nie byłam jednak przygotowana na dozę abstrakcji fundowaną przez Gaimana.

Lądujemy we współczesnym Londynie, gdzie Gruby Charlie zaczyna snuć swoją historię. Z początku wszystko zaczyna się sielsko i prozaicznie. Gruby Charlie, który tak naprawdę nie jest gruby, niedługo bierze ślub ze swoją narzeczoną Rosie. Dziewczyna mimo ostrych protestów Charliego postanawia zaprosić na ślub ekscentrycznego ojca mężczyzny i zmusza go do wykonania w tym celu telefonu do rodzinnego USA. Charlie dowiaduje się o dziwnej śmierci ojca. Tuż po tym leci na pogrzeb, po którym zostaje uraczony wiedzą, jakoby jego ojciec był afrykańskim bóstwem Anansim, który miał jeszcze drugie dziecko - brata Charliego, który został wygnany przez staruszkę z osiedla... Coś tu się nie zgadza?

Chłopaki Anansiego to książka, którą trudno sklasyfikować. Stoi dumnie na półce z fantastyką w sklepach, bo bez wątpienia, fantazji jest tu sporo, choć tak naprawdę nie wiadomo z czym mamy do czynienia. Jesteśmy wciągnięci w wir wydarzeń zupełnie niemożliwych do wytłumaczenia, w pewnym sensie bawiących też absurdem. Im dalej jednak, tym granice między światem rzeczywistym a irracjonalnym się zacierają i można zacząć skupiać się na losach bohaterów. Przestaje dziwić to, że w Londynie za oknami widać wodospady i egzotyczne ptactwo, a półbóg chodzi i czaruje ludzi dookoła, nie bacząc na straty moralne swojego własnego brata. To właśnie wokół tego pana skupia się cała historia, właściwie wokół rodzeństwa, które miesza nam dwa wymiary w jeden.

Zdecydowanym plusem Chłopaków jest nietuzinkowość i oryginalność świata. Afrykańscy bogowie, duchy, pakty z wrogami boga-małpy. To wszystko zmiksowane z prozaicznością codziennego życia przeciętnego faceta, w którego życie wkradają się wszystkie te cuda. Postacie Gaimana są różnorodne i bardzo wiarygodne. W drugiej połowie książki pojawiają się też ciekawe smaczki, które zmieniają charakter i wydźwięk całej historii, ale tych nie zdradzę, bo byłby to już nieciekawy spoiler. Niestety, właśnie dopiero od połowy, a najbardziej przy końcu, książka zaczyna faktycznie wciągać. Jest to po części wina tego, że z początku jako bohatera mamy człowieka tak bezpłciowego, nudnego (choć to celowy zamysł), że jego losy w oczywisty sposób są nam obojętne. Dopiero gdy na arenę wkracza więcej postaci, a sam Charlie zaczyna się zmieniać, stajemy się zaabsorbowani biegiem wydarzeń.

Zdawałoby się, że brak możliwości zaszufladkowania to zaleta pełną gębą. Tym razem jednak waham się co do jasnego określenia jak to ocenić. Książkę skończyłam w październiku i szczerze mówiąc nie zapadła mi bardzo w pamięć. Dobrze się czytało, było nadzwyczajnie, ale w efekcie nie zauważyłam jakiegoś wyraźnego charakteru tej opowieści. Jest tu i trochę grozy, i trochę zwykłej obyczajowości, nieco fantastyki powiązanej z ciekawymi bogami, ale sumując to wszystko, dostajemy raczej niezorientowane "Coś", co daje miłe wrażenie końcowe, ale nie powala. Żałuję, że Gaiman nie pociągnął wątku bogów, bo ten był naprawdę dobry. Można powiedzieć, że w książce są też smaczki psychologiczne, ale tak po prawdzie, jak chcę prawdziwej psychologii to kupuję o tym książkę, albo Charaktery. Motyw rodzeństwa nie wydał mi się specjalnie błyskotliwy.

Neil Gaiman bez wątpienia jest dobrym pisarzem i wymyśla wyjątkowe historie. W tym przypadku obawiam się jednak, że ponad tę porywającą i niespotykaną historię nic więcej nie ma. Nie ma zatrzymania oddechu, nie ma pożerania stron dziesiątkami. To zwyczajnie dobrze czytająca się powieść z nutą oryginalności w dobie ciągłych wariacji wampiryzmu, science fiction, fantasy i angel fantasy. Polecam osobom, które potrzebują chwili relaksu przy właśnie takiej opowieści lub chcą zapoznać się z takim książkowym dziwadłem.




sobota, 12 listopada 2011

"Lot nocnych jastrzębi"

Konklawe Cieni musi zebrać się po raz kolejny, by zaradzić nadciągającym problemom. Pojawiają się dowody na nadejście niewyobrażalnego zła z innego, nieznanego dotychczas magom wymiaru - groźnej armii Dasatich. W cesarstwie Keshu chodzą słuchy o zabójstwach, które najprawdopodobniej mają związek z powrotem tajemniczej Gildii Śmierci - Nocnych Jastrzębi. Magowie Konklawe dochodzą do wniosku, że stoi za tym ich dawny wróg, który doprowadzał już do masakr i tragicznych wydarzeń - wrogi magik, Leso Varen.
Tymczasem pod opiekę syna Puga, przewodniczącego Konklawe, trafia dwóch poczciwych wyrostków, którzy nie mogli znaleźć sobie miejsca w świecie. Bieg wydarzeń sprawia, że zamiast terminować u kowali czy bednarzy, stają się pomocnikami magów Konklawe Cieni.

Wszystko zaczyna się pompatycznie, schematycznie i bez zaskoczenia. Mamy dwie osoby, które z nikogo przeskoczyły do rangi pomocników wielkich magów, jak zwykle drogą przypadku, wyszkoleni przez wykwalifikowanych mistrzów. Mamy strony dobrą i złą, a świat jest jednoznaczny, czarno-biały do przesady. Szlachetne Konklawe Cieni, w którym zasiadają sami szlachetni ludzie o szlachetnych usposobieniach i złego Leso Varena i Gildię, który posługuje się złą do cna magią i jest zły. Tak można skwitować konflikt przedstawiony w książce Feista, posługując się pewnym skrótem.

Nie można powiedzieć, że Feist nie umie pisać, bo sama historia nie jest zła, aczkolwiek za adresata postawiłabym tutaj osoby czytające książki Trudi Canavan czy Paoliniego, z tą różnicą że Feist jest jednak trzy razy lepszy. Wszystko odbywa się bardzo klasycznie - magia, wojownicy, od zera do bohatera i mamy też akcent polityki dynastycznej. Feist zawarł również wiele pytań i zagadek, ale niestety źle podane, zupełnie nie intrygują i nie podnoszą ciśnienia czytającemu. Jest tak między innymi dlatego, że bohaterowie poza jednym (magiem Nakorem) są nijacy, nie mają wyjątkowych cech, a ich charaktery są oczywiste. Trudno przejmować się losami postaci, która jest szara i znika w morzu podobnych sobie. Konklawe Cieni i ich sprzymierzeńcy są szlachetni do szpiku kości, bezinteresowni i wspaniałomyślni. Odstępstwem od tej reguły jest mag Nakor, którego można nazwać postacią barwną, tajemniczą i mniej jednoznaczną. Nie pojawia się on jednak na tyle często, by przełknąć bezpłciowość całej reszty.

Błędem Feista było zupełne pominięcie wprowadzenia czytelnika w świat Gildii Śmierci. Wiemy jedynie, że takowa istnieje, ma mroczną nazwę i są w niej ludzie ubrani na czarno, którzy oczywiście mają dużo sprytu i kryją się w cieniu nocy (swoją drogą to samo co u Canavan - gildia osiadła w kanałach). Mimo rozwodzenia się bohaterów nad niezwykłymi umiejętnościami morderczymi Nocnych Jastrzębi, zabójcy chętnie i łatwo giną pod mieczami bohaterów "jasnej strony mocy", jeśli już dochodzi do starcia. Ich liczbę zmniejszają również wcześniej wspomniani dwaj chłopcy, którzy w rok nauczyli się jak widać wspaniałego władania mieczem, co pozwala im pokonywać przeciwników od urodzenia, jak wskazują opisy, szkolących się w sztuce zabijania. Takie zagrania pozostawiają niesmak i niedosyt. Nocne Jastrzębie to temat, którym można by przemienić opowieść w mroczną fantasy. Zabójcy Feista to przy tolkienowskich orkach słodkie baranki.

Tak przedstawiają się minusy, aczkolwiek nie każdemu powinny one przeszkadzać. W literaturze fantasy klasyczne dla gatunku powieści oparte na schematach również mają swoją niszę i istnieje na nie zapotrzebowanie. Osadzona w tych ramach książka Feista jest mimo wszystko przyjemną opowieścią o kolejnej walce dobra ze złem w świecie magii i miecza. Skoro świat pokochał Froda i Gandalfa, bez wątpienia może pokochać również Puga oraz chłopców, Zane'a i Tada. Autorowi należy też przyznać ciekawy pomysł z równoległymi wymiarami, których mieszkańcy mogą między nimi podróżować. W tej części wątek Dasatich i podróży między wymiarowej nie był zanadto pociągnięty, co nie oznacza, że nie pojawi się w kolejnych tomach Sagi Wojny Mroku. Zakończenie bowiem miało charakter znaku zapytania i zapowiedzi tomu drugiego.

Osobiście nie będę czekać na kolejne przygody Konklawe Cieni, gdyż to nie moje rewiry fantastyki. Myślę jednak, że Raymond Feist ma swoich odbiorców i znajdzie ich jeszcze więcej, ponieważ kunsztem pisarskim i pomysłem stoi znacznie wyżej od takich autorów jak Trudi Canavan, Christopher Paolini, czy Brent Weeks. Na pewno jest dobrym pisarzem, ale nieuniwersalnym i osobom lubiącym Geralta z Rivii, Mordimera Madderdina i szereg innych charakterystycznych postaci zamieszkujących niebanalne światy, nie polecam. Natomiast reszcie lubującej się zarówno w powyższych jak i w klasycznych obliczach fantastyki, polecam gorąco.

czwartek, 3 listopada 2011

Zdobyczne stosidło

Moje zdobycze za 1 zł z wyprzedaży, tzw. ratowanie książek z biblioteki przed skończeniem jako makulatura.

"Saga o Ludziach Lodu" - część 4, 11, 13, 14, 15, 16, czyli Tęsknota, Zemsta, Ślady szatanaOstatni rycerz, Wiatr od wschodu i Kwiat wisielców (wzięłam te najwcześniejsze które były) i zadziwiające..Diuna, w takim dziwacznym wydaniu z 1985, nie jest to pełna książka, bo to cienki tomik, niecałe 160 stron, być może  to jakiś fragment/opowiadanie, ale no proszę państwa, złotówki bym miała nie wydać?

Jak na tę chwilę trochę ostudzam swoje czytelnicze zapały. Właściwie może nie ostudzam, ale mam zwyczajnie ochotę znowu zatapiać się w Wiedźminie po raz wtóry, czasem na boku czytnę sobie jedynie Bohaterów świętej wojny, ale to sporadycznie. Wszystko wywodzi się z tego, że miałam czytać Czarny kielich Berlinga, ale napisany jest tak topornie, że uznałam iż zwyczajnie nie mam ochoty się w tym grzebać. Potem chwyciłam Dziedzictwo Templariuszy, ale tę książkę z kolei napoczęłam dawno temu i teraz nie pamiętam za dobrze tych 100 stron które kiedyś przeczytałam, a jednocześnie nie chciało mi się wracać do 1 strony, bo jednak w miarę czytania, wiedziałam już co będzie dalej. W dodatku powieść ma dwa wątki, więc zgubiłam się do reszty. Uznałam to za znak i powtarzam sobie Sapkowskiego..tego nigdy za wiele!

piątek, 14 października 2011

Follett - Filary Ziemi

W średniowiecznej Anglii następuje okres walki o tron. Prawowity król Henryk zmarł, zaś do tronu pretenduje dwójka ambitnych władyków. Cały kraj cierpi poprzez wojnę domową pogrążając się w biedzie, rozlewie krwi i napływających trudnościach. Możni walczą o wpływy, biedniejsi giną, tracą majętności, żyją w strachu. Jak to zwykle bywa.
Zostajemy zapoznani z mieszkańcami Anglii z różnych światów. Pierwsi z nich to rodzina Toma Budowniczego - dwójka dzieci, Martha i Alfred, oraz żona Agnes, ciężarna i przepełniona żalem. Mąż nie przyjął oferty budowania domów i umocnień w mieście, co zapewniło by im wygodne mieszczańskie życie. Tom marzy o budowaniu katedry własnego projektu, nic innego go nie interesuje. Tymczasem rodzina zaczyna głodować.
Drudzy, to Hamleighowie, możni angielscy upokorzeni przez hrabiowską rodzinę Bartholomew, z której córka hrabiego, Aleina, odmówiła zaślubin z Williamem Hamleighiem, mimo umowy między rodami. To odsunęło Hamleighów od hrabstwa dla syna.
Ostatnim jest Philip, przeor skromnego kościoła Jana z Lasu, który wychowany przez mnichów, wiedzie pokorne życie...do czasu, gdy nie zostaje obrany przeorem Kingsbridge, gdzie całe jego życie nabiera innych barw a spokój duchownego zostaje na zawsze zakłócony.

Tym czego Follettowi nie można odmówić, to zgodność historyczna, a co za tym idzie, niekolorowanie rzeczywistości. W ciemnym średniowieczu nie jest bajkowo - ludzie nękani są przez nieurodzajne lata, wojnę domową, narażani są co rusz na niesprawiedliwości. Czytając sagę, jesteśmy świadkami wielu nieszczęść, śmierci i krzywdy. Pojawiające się przebłyski pogody szybko gasną, co daje piękny zarys tamtych czasów. Jest wiele momentów, w których czytelnik spodziewa się wyjaśnienia sytuacji, wyratowania bohatera, dobrego zakończenia danego wątku i zwykle srogo się zawodzi. To skłania do dalszego zagłębiania się w życie średniowiecznego ludu.

Niestety, dla mnie powieść była zbyt rozwleczona. O ile przez pierwsze dwieście stron można było znieść szczegółowe opisy operacji i wizji budowlanych bohatera, o tyle przebijanie się przez niezliczone opisy sposobów budowania przez bite osiemset stron już było męczące i zbędne. Niektóre czynności przytaczane są zbyt szczegółowo, co zwalnia akcję, która i tak nie jest nadmiernie wartka i nuży przy takiej objętości sagi.  

Poza tym autor wpadł po pewnym czasie w schemat, który już w drugiej połowie może być denerwujący. Ta sama osoba atakuje, przegrywa lub wygrywa, potem atakowany podnosi się z klęski, potem znów ta sama osoba znajduje nowy sposób na atak, itd... Sądzę, że opisywanie waśni dwóch stron przez osiemset stron, w momencie kiedy nie są one zbyt zróżnicowane, nie było konieczne. Nie sprawdzałam, przyznaję, czy niektóre postacie są historyczne (głównie William), więc nie wiem czy to tylko artystyczna nieudana wizja, czy przymus podążania za historycznymi ramami. 

Pomimo tych małych mankamentów Filary Ziemi przedstawiają wspaniałą i poruszającą historię. Jest wiele działów sagi, w których przewraca się stronę za stroną, w obawie o los bohatera/bohaterki. Lektura potrafi nie raz wprowadzić w gniew, przyprawić o strach o ludzi zamieszkujących Anglię, wywoływać prawdziwe emocje. Są to opowieści o wierze, niesprawiedliwości, miłości, zaślepieniu, pokorze, niespełnionych ambicjach, pożądaniach i niestałości ludzkiego losu. Nie da się po przeczytaniu nie odczuwać sympatii do postaci wykreowanych tak wyraźnie przez autora. 

Follett tworzy ludzi prawdziwych, o realnej psychice. Nie są niezłomni, nie mają oczywistych cech, nie są czarni lub biali. To ogromna zaleta, w dobie szlachetnych Aragornów, Legolasów i złych Sarumanów. Bohaterowie są tu dynamiczni, a przy okazji ich zachowania i tok myślenia są bardzo wiarygodne. Każda postać różni się od siebie, zachowaniem, zwyczajami i osobowością.

Mimo przedłużania i kilku mankamentów, uważam Filary Ziemi za sagę bardzo udaną i wartą lektury, a nawet za obowiązkową lekturę dla miłośników czytania. Opowieść wciąga i nie jest wstanie wypuścić ze swoich ramion czytelnika, jeśli ten choć na chwilę zanurzy się w średniowiecznym, brudnym świecie pełnym ludzi z marzeniami, ambicjami, zaplątanymi w nici losu. Polecam!


piątek, 23 września 2011

"Dziennik Norweski" Andrzej Pilipiuk

Dawno mnie tu nie było.

Wstyd się przyznać, ale Dzienniki były moim pierwszym zetknięciem z autorem. Ktoś może powie, że to źle, ale ja nie mam zastrzeżeń odnośnie tej pierwszej randki z tak poczytnym przecież pisarzem. No może - prawie ich nie mam.

Zacznijmy od tego że do Dzienników należy podejść z dystansem. Autor umieścił informacje, że powstawały one w czasie jego dzieciństwa i były dla niego autoterapią. Nie możemy więc rozpatrywać tego w kategorii zachwycania czytelnika. Nie mniej jednak pan Andrzej książkę wydał, znakiem tego wiedział co robi. Przygodę zaczynamy więc w komunistycznej Polsce w roku 1984 w szkolnej ławce, gdzie rzeczywistość jest prawdziwie nieciekawa. Nagle jednak kilkunastoletniego Pawła, który za kilkanaście stron okazuje się być Tomaszem, wir wydarzeń wciąga wprost do Norwegii. Paweł został znaleziony po ciężkim wypadku w górach na granicy wschodniej. Powinien nie żyć, ponieważ część jego mózgu uległa zniszczeniu, lecz jego komórki nerwowe zregenerowały się, kosztem utraty części pamięci. Tak główny bohater trafił do domu dziecka z którego wybawiają go ludzie, którzy wiedzą o nim wszystko sprzed wypadku i podają mu jego prawdziwe imię, wręczając przy okazji plik fałszywych dokumentów umożliwiających wydostanie się za żelazną kurtynę. Tak zaczyna się historia.

Opiszę od razu całą trylogię, gdyż między tomami nie ma wielkich zmian. Zawierają one mniejsze i większe przygody Tomasza, jego drogę w celu odzyskania pamięci i rozszyfrowania swoich rzekomych dobroczyńców. Wszystko dzieje się na tle remontu rozpadającego się domku nad morzem w norweskim lesie. Tu pojawia się jeden z mankamentów - nie wiem czy pan Pilipiuk chodził za młodu na tzw. fuchy i zostało mu zamiłowanie do zajęcia, ale opisy samego remontu wydają mi się zbyt szczegółowe i zajmują naprawdę lwią część tekstu. Można to spokojnie potraktować jako poradnik dla samouka odnośnie remontowania zniszczonych powierzchni płaskich. Co dziwne, nie przeszkadza to tak bardzo w lekturze. Mimo nie zawsze wartkiej akcji, powieść bardzo wciąga i czyta się wspaniale. To jak powrót do młodości, kiedy czytało się Szatana z siódmej klasy. Tylko z dużo poważniejszym wątkiem kryminalnym, paranormalnymi zjawiskami i smaczkami komunistycznych realiów. Przyznam się, że mimo tego iż pierwsze dwa tomy to stopniowe opisywanie poszczególnych przygód Tomka i nic poza tym, każdy tom czytałam wyjątkowo szybko i było to przyjemne zajęcie.
Cała przygoda zostaje zwieńczona ostatnim tomem, który jest naprawdę niezwykłą lekturą. Nie chcę jednak nikomu psuć wrażeń związanych z odkrywaniem rozmaitych wątków, wspomnę tylko, że historia zdecydowanie ożywia się, wszystko zostaje wyjaśnione, a sama opowieść nabiera nieco poważniejszych barw niż poprzednie części i zamienia się w...thriller?
Ostatecznie, to sprawne połączenie science fiction z historią i przygodą. Nie ma wielu zgrzytów, natomiast pozostaje miłe wrażenie, że przeczytało się lekturę taką jak kiedyś, jak w podstawówce. Nie chodzi o dziecinny poziom, ale o dobór bohatera, który jest nastolatkiem, a nie supermanem z dwurakiem w ręku. Całość dopełniona jest przyjemną dozą humoru pana Pilipiuka i smaczkami, jak np. wnuczkiem Jakuba Wędrowycza. Polecam każdemu, kto nie upiera się na konwencjonalną fantastykę (konfesjonalną, jak to by powiedział Yarpen) i ma ochotę wciągnąć się w podróż do przeszłości.

środa, 24 sierpnia 2011

"Wampir Lestat" Anne Rice

Wampir Lestat przebudzony w 1984 roku, a zrodzony w wieku XVIII postanawia opowiedzieć światu swoją historię, a także historię swego gatunku w autobiografii. Ujawnianie swojego imienia, imion swoich pobratymców i prawdy o wampirach jest zabronione. Mimo to, Lestat ochoczo spisuje swoje życie od śmiertelnika po silnego, starszego wampira.

Od razu można się zorientować, że nie jest to książka dla nastolatek zakochanych w miłych wampirkach z powieści Stephenie Meyer. W tej powieści wampiry są prawdziwe, straszne, są stałym złem tego świata. Anne Rice z umiejętnością przedstawia konflikty moralne podłego gatunku, jego słabości, a także nikczemność. Między kartami poznajemy też historię wampira Armanda i wampira Mariusa żyjącego już tysiąc osiemset lat.
W głównej mierze powieść składa się z refleksji i osobistych konfliktów wewnętrznych i zewnętrznych tytułowego Lestata, który jako wampir, zadaje sobie wiele pytań i rodzi się w nim wiele rozterek - dlaczego wampiry istnieją, jak powstały, czemu ma to służyć, jak wampir może pozbyć się swojej samotności? Wszystko to przesiąknięte jest filozofią, a wiele pytań bohatera można odnieść do współczesności, mogą to być przemyślenia zwykłego człowieka. Bohaterowie Rice to wielkie indywidualności o unikalnych cechach charakteru. Sama postać Lestata jest zarysowana niesamowicie wyraźnie i można rozrysować jego dokładny portret psychologiczny. Podobnie jest z innymi bohaterami, z którymi spotykamy się w książce na dłużej.

Fabuła nie jest przesycona akcją, typowo strasznych czy demonicznych scen w obrębie ponad sześciuset stron nie ma wiele, ale jeśli już się pojawiają, bardzo oddziałują na wyobraźnię, są wyraziste. Małym mankamentem jest to, że tej akcji faktycznie trochę brakuje. Szkoda, bo widać, że autorka potrafi opisywać intensywne przeżycia i wydarzenia. Lestat podróżuje, zmienia otoczenie, ale autorka skupia się głównie na jego przemyśleniach bądź wspomnieniach i zwyczajach istot, które spotyka. To on jest tu najważniejszy i to co dzieje się w nim, inne wydarzenia są przesunięte na nieco dalszy plan.
Mimo tego, przy Lestacie nie można się nudzić. Jego postać jest tak intensywna, charakterystyczna i wyrazista, że od pierwszych stron zaczynamy się z nim utożsamiać i przeżywać. Wampir, mimo, że posiada pewną wrażliwość na piękno, jest w istocie potworem. Myślę, że to wspaniała lektura dla osób zdegustowanych uroczymi stworzonkami Meyer. Przy okazji książka nie jest zwykłą historyjką, ale zawiera wiele zagadnień ukrytych między wierszami.

Dam Lestatowi 9/10 . Korekta była dość sprawna, choć można uświadczyć kilka literówek. Nie mniej jednak otrzymałam wspaniałą opowieść o wampirach nie tchnącą nudą, różem i cukierkowością. Postać Lestata jest na swój sposób tragiczna, niezwykła, warta poznania. Życzyłabym innym pisarzom podobnej umiejętności rysowania charakterów bohaterom.

czwartek, 18 sierpnia 2011

"Lepszy" Waldemar Łysiak

Waldemar Łysiak jest pisarzem wspaniałym. Pisarz wspaniały charakteryzuje się tym, że dobrze operuje słowem, słowo to jest jego bronią, którą fechtuje jak mistrz. Mistrz ironii na przykład.
"Lepszy" jest zbiorem rozmaitych refleksji owego pisarza na temat cenzury, walki z ograniczeniami komunistycznego rządu i jego własnych przeżyć związanych z tamtymi czasami ucisku. Książka została wydana już w czasie, kiedy odbywały się wolne wybory, ale i tak to czasy dość zamierzchłe. Mi było dane jednak przeczytać ją dopiero teraz, właściwie jej pierwsze wydanie.
Można by nazwać to zbiorem wspomnień, gdyby nie to, że refleksje pana Łysiaka są jednocześnie parenetyczne. W książce znajduje się np. wyjątkowa i kontrowersyjna opinia na temat kolonializmu czy obecnej i modnej do dzisiaj działalności dobroczynnej. Mimo, że większość kart zawiera odniesienia do walki z cenzurą i szczegółowe opisy trików, jakimi pisarz posługiwał się, by oszukać tytułowego "Lepszego", możemy znaleźć liczne odniesienia do czasów dzisiejszych. Autor celnie wieszczy przyszłość Polsce, która tyle lat trwała w zacofaniu przez swoją fatalną przyszłość.
Tekst Łysiaka czyta się wyjątkowo dobrze, ponieważ posługuje się on swoim charakterystycznym stylem, wprowadzając język potoczny w adekwatnym do tego momencie i ironizując w bardzo niewybredny sposób. Krytyka autora odnośnie rozmaitych osób, zachowań, postaw, jest kulturalna, a zarazem - wywołująca na twarzy czytającego wielki uśmiech. Mimo, że tekst zawiera wiele informacji o datach, okolicznościach wydarzeń i opisów prywatnych sytuacji z życia pisarza, czyta się go szybko i bardzo przyjemnie. Łysiak umie zachęcić czytelnika, by dowiadywał się więcej, czytał dalej, poznawał kolejne strony.
"Lepszego" mogę polecić ze swojej strony również dlatego, że to malutkie kompendium wiedzy o czasach komunizmu w Polsce. Zawiera wiele ciekawostek o zwyczajach, zachowaniach i wydarzeniach, a wszystko podane jest lekko i przyjemnie, a nie jako sucha historyczna wiedza. Książka powinna więc być czytana przez osoby, które mają czarną dziurę w wiedzy w tym miejscu, a chcą ja bezboleśnie nabyć choćby dla samej informacji. Tym bardziej, że znajdują się tam, jak wspominałam, opisy prywatnych wydarzeń z życia pana Łysiaka, miejscami zabawnych i ciekawych, choć ten rodzaj "zabawności" to na swój sposób groteska.
Dla osób, które za komunizmu żyły, lektura będzie zbiorem wspomnień i uśmiechów (mimo wszystko) do przeszłości dzięki oryginalnym komentarzom autora odnośnie zjawisk takich jak "pielęgniarze", wspaniałe sklepy z wędlinami w siedzibie partii, wielcy uciekinierzy i bezmyślni fani zachodu itd.
Zastanawiają mnie kiepskie oceny wystawiane na lubimyczytać.pl .Być może dlatego, że nie jest to powieść fabularna, tylko delikatnie chaotyczny zbiór refleksji i wspomnień. Mimo to, dalej jest to ten styl pisania i ostry język, oraz garstka wiedzy. Gdybym miała wprowadzić tu jakąś skalę ocen, dałabym 8/10.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Prawda

Notka o charakterze bardziej osobistym.

Od małego były mi wpajane pewne konkretne zasady oparte bardzo często na chrześcijańskiej moralności. Zawsze miałam z tym pewien problem, jak i z wiarą, ponieważ moi rodzice nie wierzyli,a przynajmniej nie praktykowali. Raczej skierowani byli w stronę ateizmu/agnostycyzmu, tak wynikało z mojej obserwacji. Tym bardziej nie utwierdzały mnie w wierze ich słowa, że sakramenty "powinnam mieć" z przyczyn ewidentnie praktycznych. Moja niewiara w chrześcijańskiego boga nie wzięła się też od nich, bo mimo wszystko jako dzieciak byłam prowadzona przez rozmaitych członków rodziny do kościoła i w czasach przed podstawówką robiłam to nawet chętnie. Nie brakowało mi wzorca. Ja po prostu wiedziałam, że to wszystko nie zgadza się mi z czymś i zalatuje bredniami. Nie żebym pragnęła tu kogokolwiek raczyć złym słowem odnośnie jego boga, ale takie były i są moje subiektywne odczucia. Dlaczego? To bardzo proste, właściwie dość pospolite. Głównie przez służalczość człowieka propagowaną przez Kościół, przez ograniczenie torów myślowych. Już jako małe dziecko uważałam, że "wybór" dawany przez chrześcijańskiego boga jest w istocie wyborem pozornym. Czy nazwiecie to prawdziwym, wolnym wyborem i wolą, jeśli ktoś przystawi wam lufę do głowy i powie - jeśli będziesz moim bezwolnym golemem i będziesz mi służył, nie strzelę. Jeśli odmówisz i będziesz miał własne zdanie na ten temat, giniesz w cierpieniu i nie czeka cię już nic dobrego. Nie wierzyłam nigdy, że może istnieć DOBRY bóg, u którego można popaść w niełaskę przez omijanie wielkich kamiennych twierdz, w których odśpiewywane są w kółko te same pochwalne hymny, a ludzie skierowywani są na jeden słuszny tor myślenia, zaś wszelki krytycyzm to błądzenie, wszelka wolna myśl wykształcona przez indywidualizm - grzech wobec jedynej słusznej prawdy. To zalatuje jakimś bardzo brzydkim totalitaryzmem. Nie myśl, nie poddawaj krytyce - a będziesz bezpieczny. Bo o to  tu chodzi, o poczucie bezpieczeństwa i nadzieję na to, że jak będziemy bezwolni i pokorni, to dostaniemy nagrodę. O tak, system kary i nagrody wyuczony od najmniejszego chodził tutaj za człowiekiem krok w krok mówiąc, że wolna myśl, odmienne zdanie, zostanie kiedyś ukarane. Skoro jako dziecko wyczuwałam fałsz, w całej swojej dziecięcej niewinności i braku świadomości "mody na ateizm", to coś musi być nie tak. Do tego doszły kolejne sprzeczności, już w szkole, kiedy okazało się, że ta świetlista wiara ma na swoim koncie litry ludzkiej krwi.
Ateizm również do mnie nie przemawiał. Mimo tego, że nie wzbraniał niczego, ateista mógł się rozwijać, mógł myśleć krytycznie, mógł mówić "nie" i miał pewną dowolność w postępowaniu - nie przemawiał do mnie, ponieważ od zawsze wyczuwałam też wyższą energię, która między nami krąży. Niebo nie mogło być puste (to cytat, nie wierzę w "niebo"), od małego miałam przeświadczenie, że jednak "coś" jest między nami. Coś, co daje nam dowolność działania, a nie jest jednym punktem w nieokreślonej przestrzeni, który strzeże dobra, bo jednak mamy śmierć, cierpienie, wojny, choroby. Ale to coś jest i czułam to, wiele ludzi czuje.
Ostatnio popadłam w pewien stan rezygnacji z poszukiwań. LaVey wydał mi się bredniami, zdecydowanie przesadzonymi. Ogólnie inne teorie miały w sobie wiele przesady i nieciekawe założenia. Uznałam więc, że jak na tę chwilę, pozostanę po prostu przy swojej teorii sprawiedliwości, moralności, przy mojej "normie" itd. Nawinął mi się jednak ciekawy temat pt. Satanizm duchowy. Jestem dopiero w przedsionku zdobywania informacji i zastanowień na ten temat, ale jak na razie wszystko brzmi jak idealne zaprzeczenie głupoty, niewolnictwa, i czczych bajek o złym diabełku, który smaży ludzi (litości, gdyby szatan karał złych ludzi, to byłaby ewidentna współpraca z bogiem - karałby w końcu posłusznych sobie - kto to w ogóle wymyślił?). Ktoś może powiedzieć, że to usilna próba znalezienia czegoś, czegokolwiek, bo człowiek ma potrzebę wiary. Zaprzeczę temu, mówiąc, że człowiek zwyczajnie czuje coś, ale nie wie jak to nazwać, więc "wierzy" w konkretną wersję tego, co odczuwa duszą. O ile bardziej logiczna i prawdopodobna jest wersja o energii, wewnętrznej mocy, potencjale człowieka, wersja o jego zarodku boskim i o bogach nie wzbraniających myślicielstwa i krytycyzmu (nie krytykanctwa!) od  wielkiej baśni o aniołach, demonach, która jest co dzień obalana (Zeitgeist, piękny film, polecam).
Zastanawiam się, ilu katolików czuje w sobie tę sprzeczność i pada na kolana tylko z przyzwyczajenia, czy też potrzeby podpisania się pod czymś, co robią wszyscy by być w normie, w szarej masie. Ilu ludzi wpisanych w rejestry kościelne to osoby popychane do wpisania się w te rejestry przez rodziców, którzy widzieli pragmatyczność sakramentów, ale nie wierzyli w nie. Ilu w końcu robi to ze strachu i wielkiej potrzeby bezpieczeństwa, uczucia, że są chronieni, uczucia, że są we wspólnocie gdzie wszyscy są dobrzy i równi (to może być świetnym pocieszeniem dla głupiego, prawda? Równości nie ma, patrząc choćby po zdolnościach z którymi się rodzimy). Ja natomiast wolę szukać prawdy, czegoś, w co naprawdę uwierzę, bo nie będzie przeczyło człowieczeństwu, gniotło i obrażało inteligencji, ograniczało wolności i wzbraniało myślenia. Nie nakłaniało do słabości. I nikt nie nazwie tego chyba "złem" za które można skazać kogoś na nieskończone cierpienia..

niedziela, 7 sierpnia 2011

D&D


Dungeons&Dragons zawsze było światem, który mnie interesował. Bardzo lubię fantastykę w takim wydaniu, klasycznym prościej mówiąc. O dedekach słyszałam już od początku swoich przygód z grami i książkami (nic dziwnego, są chyba starsze ode mnie), ale pojęłam wszystko dopiero od momentu wejścia w gry fabularne. Niektórzy mogą mieć przykre wspomnienia z D&D w postaci dwóch tragicznych filmów z kiepskimi kostiumami, beznadziejnym scenariuszem i marnymi postaciami ("I lied" - rzekł Damodar, człowiek z łysą głową, ustami pomalowanymi metaliczną błękitną szminką i w gumowym mrocznym pancerzu ze złowrogimi naramiennikami w kształcie kolców). Jeszcze inni mogli dedeki spotkać w grach takich jak Baldur's gate, Neverwinter Nights etc. Wszystkie te spotkania mogły być z jakichś względów niefortunne (szczególnie to z filmami). Polecam więc niezorientowanym przeczytać, pożyczyć od kolegi, bądź dowiedzieć się więcej z Internetu (można też kupić komplet podręczników za 150zł:)). Dlaczego? Moim zdaniem to rewelacyjny świat, który daje wiele możliwości mistrzowi gry i wcale nie zamyka się w sztywnych ramach wyidealizowanego, skrzącego się od wróżek fantasy. Tutaj właśnie mamy kilka rodzajów elfów (drowy proszę państwa, złe, zepsute, przeciwieństwa Legolasa;), mamy rozmaite krasnoludy, wszystkie klasy postaci znane z gier i książek (bard, paladyn etc.) i bogatą historię świata przedstawionego. Nie wypada nie znać, szczególnie jeżeli ktoś legitymuje się ciągle zdaniem "jestem wielkim fanem fantastyki". Zaznaczam, napisałam "nie znać", nie - "nie lubić". Z dedeków wywodzi się zresztą cała seria książek osadzonych w realiach DragonLance. Możecie kojarzyć półki w księgarniach zawalone kolorowymi pozycjami opatrzonymi żółto-czerwonym znaczkiem, którego główną składową poza napisem umieszczonym na lancy, jest uroczy czerwony smok z rozpostartymi skrzydłami. Jako mała dziewczynka w podstawówce zawsze zastanawiałam się, czemu tych książek jest tak wiele i skąd taki znaczek się wziął. Dzisiaj pewnie wiele osób też się zastanawia, mimo znajomości Tolkiena (to się akurat chwali) lub o zgrozo, Trudi Canavan i innych wyrobników ostatnich lat, trochę szargających dobre imię fantastyki. Sądzę, że warto wiedzieć, gdzie pewne rzeczy mają korzenie. Zawsze można też "for the roots" zagrać w Magię i Miecz, ale tu juz trudniej znaleźć kompanów do gry.
Tak więc, o fani fantastyki i rzeczy fantastykopodobnych. Ruszajcie w otchłanie księgarni, Internetu lub do kolegi i dowiedzcie się z czym to się je (Internet polecam w kwestii przeczytania tych legalnych rzeczy, nie ściągania co popadnie - pamiętajcie o prawach autorskich i ciężkiej pracy ludzi tworzących podręczniki). Być może niektórzy z was wpadną nawet na pomysł ciekawej postaci i zaczniecie interesować się ożywieniem jej w prawdziwej grze fabularnej?
Ten skromny apel pochodzi z moich ostatnich doświadczeń. Coraz więcej osób młodszych ode mnie zaledwie o dwa, trzy lata nie sięga już ad fontes. Chwytają to, co leży w empiku na wierzchu - pisarzy sprzedających najprostsze wyziewy para-fantastyczne, oparte na marnych schematach i prezentują zwykle nieciekawe, mało oryginalne i ubogie uniwersum. Postacie w podobnych książkach są nudne, maja ledwie zarysowane cechy charakteru i bardzo często brak im nawet swojej własnej historii, celów, pragnień - są sztampowe do bólu. To bardzo krzywy i niepełny obraz dostępnej fantastyki, ale niestety - najbardziej widoczny, ponieważ tacy ludzie pod sztandarami zasobnych wydawnictw mają największą szansę na dobrą reklamę. Sprawę ratuje polska fantastyka, ale również coraz częściej pluje się na rodzimych pisarzy, bo nasz naród ma w swoim zwyczaju od dawien dawna hołdować jedynie zachodnim modom. Skoro nie słuchacie mainstreamowej muzyki i nie pławicie się w amerykańskim gównie telewizyjnym, to podejdźcie też krytycznie do nowej literatury. D&D to dobra podstawa do dalszych poszukiwań, ale już w tę właściwą stronę. Mroczne elfy, smoki, krasnoludy, barbarzyńcy, paladyni, bardowie, wielki świat skrzący się od magii i błysku stali - to chyba nie brzmi źle, prawda?

środa, 3 sierpnia 2011

Podróże po północy i inne takie..

Miesiąc spędziłam na rpg, kolejne dziesięć dni w urokliwej (bardziej lub mniej) Norwegii.  W tym czasie połknęłam tylko dwie książki (nic dziwnego, na rpg nie ma czasu czytać) i właściwie, nie zaskoczyły mnie niczym, nie było rewelacji. Pierwszą z nich była "Ja jestem Halderd" Ewy Cherezińskiej, czyli druga po "Sadze Sigrun" pozycja o kobiecie jarla Norwegii. Jest dużo mroczniejsza od swojej poprzedniczki i wydarzenia są bardziej zawiłe, że tak to ujmę, lecz poza tym zmienia się niewiele. Dalej mamy dozę informacji z historii Norwegii opakowanych w fikcyjna fabułę, mamy kwieciste opisy uczuć kobiety, jej myśli i scen łóżkowych w postaci porównań homeryckich. Czyli nic zaskakującego. Trochę tylko znudziły mnie już opisy troski o synów, ponieważ wątek troskliwej matki był ciągnięty długo w poprzedniej części kształtującej się już powoli serii i kontynuowanie go z takim zapałem doprowadziło do przejedzenia się nim. Pani Ewa ma jednak dryg do tworzenia ciekawych postaci o rozmaitych różnicach charakteru, co pokrywa wszelkie "nudy" związane z wtórnością. Książka wydała mi się ciekawa pod względem psychologicznym. "Saga Sigrun" była opowieścią o kobiecie, która wyszła z domu, gdzie był kochający ojciec, trochę dziwna, lecz też kochająca matka, zaś jej małżeństwo było ziszczeniem jej marzeń, mimo że partnera wybrał ojciec. Sigrun nawiązywała zdrowe stosunki z ludźmi, dobrze podchodziła do spraw wychowania dzieci - była zdrowa psychicznie, upraszczając. Natomiast Halderd, która doświadczyła bardzo ciężkich doświadczeń w młodym wieku, ma już mniej zdrowia w sposobie myślenia, nawiązywanych relacjach itd. Jej przemiana po nieciekawym dzieciństwie i nieudanym małżeństwie jest opisana bardzo zręcznie. Można zauważyć różnice reakcji kobiet, podobieństwa i różnice ich priorytetów, pojęcia moralności, rodzicielstwa itd.
W każdym razie, powieść jest zwyczajnie dobra. Jest zgodna historycznie, zawiera wiele informacji o codziennym życiu północnego ludu w X wieku i ma wiele fantastycznych smaczków, które moim zdaniem czynią ją wyjątkową.
Towarzyszyła mi zresztą już w Norwegii, więc czytało się to ciekawie wśród fjordów.
Potem nadeszła pora "Opowieści z Wilżyńskiej Doliny" pióra Anny Brzezińskiej. Tutaj nie chcę się rozpisywać, ponieważ z uwagi na różne wydarzenia towarzyszące lekturze moja opinia mogłaby być...aż za bardzo subiektywna i doszłoby zapewne do niesprawiedliwej oceny. Jeśli chodzi o sam tekst, mam mieszane uczucia. Z jednej strony był napisany rewelacyjnym językiem, wykreowane przez autorkę postaci miały swoje wyraźne barwy, ale z drugiej - nie chciałabym do tej książki wracać, bo nie ma po co. Czytało się dobrze, łatwo, szybko, ale nic poza tym. Choć jak wspominałam, wrażenia mogą być pochodną towarzyszących czytaniu wydarzeń.
Sama zaś Norwegia...jakby to ująć. To smutny kraj. Zalatuje na odległość komunizmem. Kiedy wchodzi się już w cywilizację (o co trudno, nie powiem), można zderzyć się z szarą masą. Z koleżankami świeciłyśmy na odległość, ponieważ np. Ada miała rubinowe włosy. Nie spotkałam tam nikogo o nienaturalnym kolorze włosów. Nie spotkałam też wielu osób prezentujących jakąś subkulturę, albo cokolwiek odmiennego. Być może byłam tam za krótko. Architektonicznie również Norwegia hardo przyczyniła się do długich godzin snu na szybie auta. Wszystko po paru godzinach podziwiania zlewa się w jedno - domki z regipsu pokryte drewnianymi deseczkami pomalowanymi zwykle na stonowane kolory, bądź brąz. Nawet w Bergen było tego mnóstwo. Do porzygu. Ach, no i te ceny. Paliwo za siedem złociszy, zwykłe zakupy spożywcze za grube setki, pizza prawie pięćdziesiąt. Z wad, co by tu jeszcze...oni są zwyczajnie trochę nudni.
Główną atrakcją kraju wikingów jest przyroda i tu trzeba przyznać - to było niezwykłe. Spotkaliśmy na szlaku baranki, koziołki, wszystko sobie po prostu między nami chodziło. Krzaczki uginające się od jagód, nagie skały co krok zmuszające wijący się ludek do wybijania tuneli lub stawiania kruchych konstrukcji, które nie mogą mieć parteru, bo na jego poziomie jest właśnie skalny potwór uprzykrzający życie. Woda, wszędzie mnóstwo wody spływającej potokami do błękitnych i grafitowych rzek, do fjordów, w których łowiliśmy rozgwiazdy i spotkaliśmy delfiny. Przeróżne dziwne porosty, których w Polsce nie można uświadczyć, całe pola mchów, wielkie lasy drzew zdecydowanie potężniejszych od naszych sosenek i świerczków. Człowiek jest tam w zasadzie człowieczkiem. Dodajmy do tego przepaście, wodospady, jaskinie i mnóstwo innych ciekawostek związanych z górami i wodą (o, jeszcze lodowce i śnieg w lipcu).
Nie mniej jednak, mimo urzekającej fauny i flory, powrót na tereny UE był złapaniem ponownie oddechu. "To znam, tu jest bezpiecznie". I od razu zrobiło się inaczej, choćby most pomiędzy Szwecją i Danią był krzyczącym znakiem "tu zwycięża człowiek i potęga umysłu". Robiło wrażenie. Zaroiło się nagle od indywiduów, harleyowców, skate'ów i tym podobnych osobistości. Moich ulubionych metaluchów też.
Ostatecznie jednak za najlepszą część spędzonego czasu uznaję RPGi. Miesiąc gry, szermierki (tak, polubiłam szermierkę), nowych doświadczeń i znajomości. Aż żałuję, że nie okradłam banku i nie mogę wpaść choćby na jeszcze jeden turnus. To byłoby już burżujstwo, ale co mi tam.
Tym czasem wracam do porywającej lektury "Lepszego" Łysiaka. Zaczynam uwielbiać tego pisarza.

czwartek, 23 czerwca 2011

"Misja Ambasadora" i trochę marudzenia

Wiem, że książka ukazała się dawno temu, a ja obudziłam się tu nagle z pomysłem napisania o niej. Przeczytałam ją dopiero dziś. Czemu? Długo zwlekałam z nabyciem jej, a zdarzyło mi się to dopiero jakiś czas temu. Trylogię czarnego maga i jej prequel czytałam ponad dwa lata temu. Wówczas miałam jeszcze ten okres, w którym każda książka fantastyczna nie pisana językiem dziecinnym uważana była przeze mnie za wspaniałą, a w mojej głowie nie rodziły się słowa krytyki dla tego gatunku. No cóż, dwa lata to mało i dużo, a w tym wypadku bardzo dużo. Nie byłam przekonana do autorki, która najpierw pisze trylogię o dziewczynie, która ma wielki niespodziewany talent, potem pisze prequel o dziewczynie która ma wielki talent i następnie pisze już w innych realiach kolejną trylogię, której już nie czytałam (zamierzam) a która również zapowiadała się na jakąś modyfikację motywu o dziewczynie która ma wielki talent. I te wielkie talenty to zawsze awans społeczny. Nikogo nie obrażając, Trudi wydaje mi się już w tej chwili rzemieślniczką, która miała dawno temu kilka pomysłów na tę samą historię i ujęła je na różne sposoby sprzedając w rozmaitych wydaniach. Może rzemieślnik to obraźliwe określenie w tej dziedzinie, ale nie jestem w stanie znaleźć lepszego słowa. Historię czyta się w miarę miło, postacie mają jakieś tam swoje charaktery (pt. "bardzo dobry człowiek" lub "bardzo zły człowiek", ewentualnie "trochę zły człowiek, ale z honorem") ale tu zaważyła kolejność książek, które ostatnio czytałam. Jakie by one nie były, wspaniałe (Wegner) czy zwyczajnie bardzo fajne (Kossakowska) to wydały mi się teraz zbiorem wielu barw i żywiołów w porównaniu z rozmemłaną, powolną fabułą Canavan o szlachetnych ludziach, którzy robią szlachetne rzeczy i nie mają skazy na duszy. Były w książce od tego wyjątki, teraz mówię już o Misji Ambasadora, ale za mało. Pozytywem było pojawienie się takiej postaci jak ashaki Achati, który utrzymywał niewolników (taki zły), ale jednak wykazywał się pomocą i życzliwością (taki dobry). Plusem jest też poruszenie tematu homoseksualizmu, nierówności kobiet i mężczyzn, nierówności wobec prawa, ale w ogólnym rozrachunku jedyne co mnie przekonało i było sensownym przedstawieniem tematu, które mogłoby coś wnieść komuś do życia, to było właśnie przedstawienie homoseksualizmu jako elementu życia normalnych ludzi, zajmujących się różnymi dziedzinami. Wiem, że to nie jest literatura parenetyczna, tylko ładne opowieści, no i tym dla mnie była Misja Ambasadora i chciałoby się powiedzieć - tylko tym. Nie było wiru wciągających wydarzeń, ani innych "fajerwerków", których spodziewam się po książkach, które mają się po prostu dobrze czytać jako fantastyczne historie z takich też krain. Dużo bardziej porwały mnie pomysły autorki Licii Troisi, która również pisze na wyścigi rozmaite trylogie dodając nowe pomysły, kontynuując dzieje świata, ale jej pomysły są ciekawsze, postacie wielobarwne, wydarzenia porywają czytelnika, świat nie jest przede wszystkim tak wyidealizowany jak u Canavan. 
Jeśli jednak ktoś oczekuje grubej (jak na standardy większości) książki do poczytania na letnie wieczory, a nie porywającej powieści fantastycznej, po której będzie chciał więcej i więcej, to Misja Ambasadora jest w sam raz. Mimo przeciągania wydarzeń, jednobarwności, to w dalszym ciągu są to fajne postacie, których losem można  przejąć się podczas niejednego opisywanego wydarzenia. Mogą wzbudzić żywą sympatię, co jest zwykle odruchem psychologicznym człowieka, automatycznie stawiającego się za "tym dobrym", który staje do walki ze złym.
Gdybym miała oceniać w jakiejś mojej skali to książce dałabym tak maksymalnie 6/10, ale to głównie za przemiłe wspomnienia z trylogią czarnego maga (postać Akkarina mi bardzo podeszła i moim zdaniem Canavan uśmierciła kogoś, kto mógłby przyciągnąć tłumy ludzi do księgarni, skoro wielki mistrz nie należał do dobitnie jednoznacznych postaci). Zanim sięgnę po Łotra miną długie miesiące.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

"Żarna niebios" M.L. Kossakowska

Przyjemnie było wrócić do świata Daimona, Razjela, Gabriela, a także innych osobników z Otchłani, Limbo i Królestwa. Przyjemnie, bo lektura była łatwa i przyjemna właśnie. Postacie Kossakowskiej są z jednej strony wyraźne, ale z drugiej - pisarka w żadną z nich się nie zagłębia podczas opowiadań. Mają kolorowe charaktery, właściwie cali są kolorowi. I można z nimi trochę pochodzić, nagle ludzie trafiają między aniołów, demony między ludzi, Jasność odchodzi. Jednego mi brakowało w tej, całkiem miłej książeczce. Wciągających, bardziej poruszających opowieści. Fakt, były na tyle wciągające aby przeczytać je od wczorajszego wieczora do teraz, ale właściwie losy bohaterów były mi obojętne. To już nie był pełen charyzmy Daimon Frey wtrącający ironiczne uwagi, niezależny, zaplątany we własne wewnętrzne wojny i wojny świata. Nie był to nawet Pan Tajemnic zaplątany w czarnomagiczne rytuały. Zamiast tego owszem, fajne postacie, ale nie interesowało mnie w gruncie rzeczy, co będzie dalej. Niedawno pisałam o opowiadaniach Wegnera, po których marzyłam o tym, żeby autor dopisał kolejne części opowieści. Natomiast tutaj marzę, owszem, żeby powstały kolejne - ale tylko i wyłącznie kontynuujące przygody Freya ze Zbieracza burz II. Poza tym nie lubię przesady. Na przykład komandos chwyta ciało wroga i rozrywa je na pół. Nie ważne, że to anioł, ważniejsze, że to nie zabrzmiało w kontekście mrocznie, ale groteskowo, nie pasowała mi "wielce masakryczna rzeź", poczułam się jak na końcu komedii Moliera, gdzie nagle cudowne okoliczności sprawiają, że znowu jest miło i przyjemnie. Mimo to nie mogę za bardzo narzekać, bo jednak książki Kossakowskiej traktuję jako bardzo rozrywkową przygodę mającą dawać samą przyjemność z poznawania przygody, a nie z różnorakich smaczków. Pod tym względem Żarna niebios ustępują kolejnym częściom o dziejach bohaterów Królestwa i Głębi, ale również stanowią miłą formę spędzania czasu na niezobowiązujących opowiastkach o aniołach i demonach. Po przeczytaniu przyszła mi jednak do głowy taka myśl, że te wszystkie opowieści to wielka, krwawa rzeź przenikająca mrokiem, w której jednak nikt nie brudzi sobie rąk, warunki są sterylne, a po wszystkim mamy szczęśliwe zakończenie.
Marudziłam marudziłam, ale ostatecznie powiem - podobało mi się całkiem i warto przeczytać. Tym bardziej jeśli ktoś z tą panią nie miał styczności. Bo znając już dzieje żołnierza Drago, znając Hazara, Saturnina, bardzo miło odnajduje się starych kumpli w kolejnych częściach. Oprócz tego, to zwyczajnie dobrze czytająca się książka, napisana tak, żeby nikt nie zasypiał, bo akcja jest wszędzie i wkrada się w każdą kartkę barwnych opowieści. Żałuję, że nie mogłam nawiązać większej więzi z bohaterami, ale to moje indywidualne widzimisię.

Z innej beczki, próbowałam dziś wejść w życie portalu podaj.net  Byłam nastawiona dość pozytywnie. Może wytłumaczę z grubsza o co chodzi - rejestrujemy się na portalu i jeżeli mamy jakieś gry, książki, filmy, które gotowi jesteśmy komuś oddać, dodajemy je do naszych zasobów i przeróżni ludzie mogą je sobie po prostu zamówić. Taki oto prezent wysyłamy pocztą ponosząc koszty przesyłki, w zamian otrzymując pewną sumkę punktów, za które my również możemy oczekiwać od dowolnej osoby jakiejś miłej pozycji z półki gier, książek itd. Ja dodałam do swojego profilu bardzo dużo starych, nieczytanych przeze mnie książek - całą serię Ani z Zielonego Wzgórza którą dostałam w dzieciństwie, jakąś serię o Emilce (nigdy tego nie przeczytałam), parę polskich lektur z podstawówki no i całą trylogię Dziedzictwa Paoliniego. Byłam szczerze przekonana, że zainteresowanie może zyskać tylko ostatnia pozycja. No i niespodzianka - po 20 minutach miałam 14 chętnych na różne moje pozycje, które wg. mnie wiały nudą na kilometr. Koszty przesyłki urosły do przesady, ale nie przejęłam się - odbiję sobie na prezentach. Do czasu. Zasoby książek fantastycznych były jak na mój gust mierne. Nie znalazłam tam żadnej pozycji, którą uważałabym za wartą wydawania tylu pieniędzy na rozmaite przesyłki. W końcu zrezygnowałam i wykasowałam konto, interes się nie udał. A szkoda, choć zafascynowało mnie zainteresowanie starą klasyką dziecięcą, jak Emilki, Anie, Mikołajki...a jednak :)

niedziela, 19 czerwca 2011

"Opowieści z meekhańskiego pogranicza"


Zakończyłam szczęśliwie "Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Wschód-Zachód" i jestem bardzo zadowolona. Dużo bardziej niż po pierwszej części, w której ujęła mnie tylko końcówka "Północy" i całe "Południe". Tutaj wspaniale mi się czytało od pierwszych stron, kiedy miałam do czynienia z czaardanem generała Laskolnyka. Pan Wegner przekonał mnie do tego stopnia, że podświadomie zaczęłam obdarzać, nieistniejącego przecież człowieka, szacunkiem i podziwem. Żałuję tylko, że to nie ów Laskolnyk był tu centrum opowieści, a dziewczyna z meekhanu, należąca do jego czaaradnu - Kailean. Wydała mi się równie bezpłciowa, jak w poprzedniej części porucznik Kenneth-lyw-Drawyt. Same dobre intencje, serce ze złota, honor ze stali, ach... Zdecydowanie bardziej lubię dwuznaczne postaci. Nie mniej jednak, opowiadania mnie zaczarowały, również te dotyczące Altsina, portowego złodzieja, z początku niepozorne, potem weszły w sferę mroku. Nie spodziewałam się. Bardzo dobrze, że na półkach z polską fantastyką są takie pozycje, gdzie głównymi charakterami nie są wielcy bohaterowie zmieniający oblicze całego świata przedstawionego, którzy nagle otrzymali  wielkie dary, potężne umiejętności i świat stoi przed nimi otworem. Z tego powodu mam jednak sentyment do opowiadań z Północy, bo wcześniej wspomniany pan porucznik jest dla mnie miłą odskocznią od potężnych postaci z książek Kossakowskiej, żeby daleko nie sięgać. Ot, śmiertelny człowiek, który nieraz musi zgiąć kark przed potężniejszymi od siebie.
Spodobał mi się też nieco lepszy w tej części sposób opowiadania. Różne zręczne zagrania językowe, odpowiednio ułożone zdania, które robią w pewnych momentach duże wrażenie, w połączeniu z opisywanymi wydarzeniami. Coś, co dobrze pamiętam z opowiadań ASa. Celne, odpowiednio wtrącone zdanie wywołuje uśmiech na mojej twarzy, lubię takie zagrania pisarza. Nie każdy to potrafi, niektórzy widocznie bardzo by chcieli, ale nie daje to właściwego efektu.
Podsumowując, jestem mile zaskoczona. Sięgałam po tę książkę ze sporą rezerwą, obawiając się znowu zbyt szczegółowego zagłębiania się w opisy, zbyt schematycznych postaci. Zastałam dwie świetne opowieści (piszę dwie, bo jednak opowiadania z każdej z dwóch części tworzą jakąś całość), z interesującymi bohaterami drugoplanowymi i wciągającymi motywami :)
Tym czasem zabieram się za prezent od ukochanego - "Żarna Niebios" pani Kossakowskiej. Jak zwykle muszę czytać w dziwnej kolejności. Zaczęłam od Zbieracza Burz I, potem dorwałam Siewcę Wiatru, następnie Zbieracza Burz II i teraz chwytam się dopiero za Żarna.. 

środa, 15 czerwca 2011

Dzisiaj udaliśmy się do teatru na "Portret" Sławomira Mrożka. Cóż, pozostawił niezbyt miłe wrażenie, ale nie ze względu na wykonanie czy jakość sztuki, ale o emocje jakie się ukształtowały aż do zejścia aktorów ze sceny. Nie uważam się absolutnie za żadnego znawcę, ale w mojej bardzo amatorskiej opinii to sztuka jest warta obejrzenia, moim zdaniem jest naprawdę dobra i działająca na odbiorcę. Nie jest natomiast lekka, łatwa i przyjemna, zresztą dla kogo przyjemne mogłyby być sprawy powiązane z J. Stalinem. Na pewno podobała mi się bardziej od "Procesu", bo nie była na siłę wydłużona, nie było scen niepotrzebnych. Na recenzję się nie wysilam, bo zbyt mało orientuję się w tej dziedzinie, żeby napisać coś bardziej sensownego.

Dzisiaj zaopatrzyłam się w parę książek z realiów Dragon Lance :) Mianowicie "Smoki jesiennego zmierzchu" i tak dalej. Były wysoko ocenione na lubimyczytać.pl przez znajomego mistrza gry, możemy mieć inny gust, owszem, ale na pewno nie okażą się klapą znając tego pana. Zresztą sama mam koło łóżka podręcznik do Smoczej Lancy, więc czemu by nie zagłębić się bardziej? Sądzę, że warto. Poza tym, już za ponad tydzień udaję się na prawie pełny miesiąc grania w RPG w Drzewinie, tym bardziej pociągnęło mnie w stronę tych pozycji książkowych. Rok temu, kiedy wróciłam z pierwszego obozu RPG, właśnie mój znajomy użyczył mi wcześniej wspomnianego podręcznika oraz paru książek z Forgotten Realms i jednej z Warhammera. Książki oparte na D&D nie są niesamowicie dobrze napisane, przynajmniej te z którymi się zetknęłam, ale czytało mi się je dobrze i nie sprawiały mi zawodu, nie były zbyt proste ani głupie. Sądzę, że z tymi nie będzie inaczej:)

poniedziałek, 13 czerwca 2011

"Achaja"

uff, dzień zaczął się niepozornie, nagle nastąpiło miłe przyjście paczki z Glasgow, ale potem już mniej miło - okazało się że nie wiadomo, co z moją książeczką zdrowia, która jakby było mało, jest mi teraz na gwałt potrzebna a nigdzie jej nie ma, mimo że już dwie osoby, w tym ja, przeszukiwały skrupulatnie mój pokój.

W każdym razie, zanim wyszedł na jaw ten feralny zbieg okoliczności zanikania rzeczy wtedy, kiedy są potrzebne najbardziej, skończyłam czytać pierwszy tom "Achai". I przyznam, że wściekła jestem na Ziemiańskiego, bo wcale nie mam ochoty wydawać pieniędzy na kolejny tom, a aż mierzi mnie w środku, żeby wiedzieć, co dalej. Moje zdanie o książce? Świetna, bardzo przyjemna, relaksująca, dobrze napisana opowieść. Może to dziwne, że historia przeplatana gwałtami, niewolnictwem, niesprawiedliwością, żądzą władzy, może być relaksująca i przyjemna, ale każdy historyk powie przecież, że to co nas interesuje najbardziej, to nieszczęścia, wojny i sekretne zabójstwa, a kiedy słyszymy o czasach dobrobytu, pokoju i wspaniałej gospodarki i dyplomacji - umieramy z nudów. Tak więc uważam Ziemiańskiego za świadomie i sprawnie posługującego się słowem. Brakowało mi takiego twórcy w polskich szeregach od czasu Piekary (o ASie nie piszę, bo AS jest ponad wszystkimi :).Wywołał u mnie i uśmiech, i śmiech, i współczucie, i obrzydzenie. Uwielbiam światy, które nie są pokolorowane na różowo, a Ziemiański uniknął takiego nieciekawego zabarwienia. Nie ma wielkich, wzniosłych pierdół. Może zdarzy się raz czy dwa, że jest nieprawdopodobnie, ale to takie niezbędne minimum :) Ujął mnie losami młodej Achai, która nieprawdopodobnie zmienia się na przestrzeni książki, ujął mnie też bardzo ukazaniem wielkich pragnień człowieka, który chce żyć wiecznie w sercach ludzi, na kartach historii. Nic nowego, bo ciągnie ze starożytności jak cholera, ale...czy to źle? Większość jednak pisze o niczym, na podstawie niczego, lepiej więc mieć takie a nie inne wzorce. Była to moja pierwsza przygoda z Ziemiańskim i myślę, że w tym roku na pewno zamierzam dokończyć trylogię, ale też obejrzeć się za innymi dziełami, jeśli do trzeciej części Achai pan Z. będzie trzymał poziom :)

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Umierająca ziemia, Oczy nadświata

Skończyłam po trzech dniach czytać dwa pierwsze tomy opowiadań Jacka Vance'a. Fantasy przygodowe w naprawdę dobrym wydaniu. Przede wszystkim zauroczyły mnie morały zgrabnie ubrane w proste opowiastki i porównania (niemalże zręczność de Saint Exupery'ego?) i wyjątkowa oryginalność. Odejście od znanych z innych powieści kreatur, od elfów i podobnych rozwiązań. Nie jest banalnie, nareszcie. Nie można odebrać autorowi wyjątkowej wyobraźni i lekkości pióra. Pomyśleć, że wygrzebałam to przypadkiem. Nie dziwię się Sapkowskiemu, że zalicza te tomy do swojego kanonu fantasy - zwięzłe opowiadania z morałami, cóż, skąd my to znamy...tomy opowiadań ASa? AS jednakże okazał się dużo bardziej zręczny, jego postacie nie są w żadnym wypadku jednoznaczne i podlegają indywidualnemu osądowi. W opowiadaniach Vance'a nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy albo mają dobre, albo bardzo złe usposobienie i są zepsuci. Nie psuło mi to jednak wrażenia, ponieważ Vance nie przesadził. Nie było wielkiego, ziejącego mrokiem złoczyńcy czarnego maga zła piekielnego potwora cokolwiek. Jak coś było przesadzone, to wprowadzało groteskowy klimat, a nie nieudaną pseudo-wzniosłość. Udało mi się więc zaspokoić głód niebanalnej książki, wielowarstwowej, że tak powiem.
Tym czasem pogoda jest nieubłagana. Palące upały, duszność, burze. Wiosna? Współczuję ludziom, którzy będą zamieszkiwać Ziemię wiele lat później i odczuwać dużo dotkliwiej efekty działalności własnego gatunku.