piątek, 23 września 2011

"Dziennik Norweski" Andrzej Pilipiuk

Dawno mnie tu nie było.

Wstyd się przyznać, ale Dzienniki były moim pierwszym zetknięciem z autorem. Ktoś może powie, że to źle, ale ja nie mam zastrzeżeń odnośnie tej pierwszej randki z tak poczytnym przecież pisarzem. No może - prawie ich nie mam.

Zacznijmy od tego że do Dzienników należy podejść z dystansem. Autor umieścił informacje, że powstawały one w czasie jego dzieciństwa i były dla niego autoterapią. Nie możemy więc rozpatrywać tego w kategorii zachwycania czytelnika. Nie mniej jednak pan Andrzej książkę wydał, znakiem tego wiedział co robi. Przygodę zaczynamy więc w komunistycznej Polsce w roku 1984 w szkolnej ławce, gdzie rzeczywistość jest prawdziwie nieciekawa. Nagle jednak kilkunastoletniego Pawła, który za kilkanaście stron okazuje się być Tomaszem, wir wydarzeń wciąga wprost do Norwegii. Paweł został znaleziony po ciężkim wypadku w górach na granicy wschodniej. Powinien nie żyć, ponieważ część jego mózgu uległa zniszczeniu, lecz jego komórki nerwowe zregenerowały się, kosztem utraty części pamięci. Tak główny bohater trafił do domu dziecka z którego wybawiają go ludzie, którzy wiedzą o nim wszystko sprzed wypadku i podają mu jego prawdziwe imię, wręczając przy okazji plik fałszywych dokumentów umożliwiających wydostanie się za żelazną kurtynę. Tak zaczyna się historia.

Opiszę od razu całą trylogię, gdyż między tomami nie ma wielkich zmian. Zawierają one mniejsze i większe przygody Tomasza, jego drogę w celu odzyskania pamięci i rozszyfrowania swoich rzekomych dobroczyńców. Wszystko dzieje się na tle remontu rozpadającego się domku nad morzem w norweskim lesie. Tu pojawia się jeden z mankamentów - nie wiem czy pan Pilipiuk chodził za młodu na tzw. fuchy i zostało mu zamiłowanie do zajęcia, ale opisy samego remontu wydają mi się zbyt szczegółowe i zajmują naprawdę lwią część tekstu. Można to spokojnie potraktować jako poradnik dla samouka odnośnie remontowania zniszczonych powierzchni płaskich. Co dziwne, nie przeszkadza to tak bardzo w lekturze. Mimo nie zawsze wartkiej akcji, powieść bardzo wciąga i czyta się wspaniale. To jak powrót do młodości, kiedy czytało się Szatana z siódmej klasy. Tylko z dużo poważniejszym wątkiem kryminalnym, paranormalnymi zjawiskami i smaczkami komunistycznych realiów. Przyznam się, że mimo tego iż pierwsze dwa tomy to stopniowe opisywanie poszczególnych przygód Tomka i nic poza tym, każdy tom czytałam wyjątkowo szybko i było to przyjemne zajęcie.
Cała przygoda zostaje zwieńczona ostatnim tomem, który jest naprawdę niezwykłą lekturą. Nie chcę jednak nikomu psuć wrażeń związanych z odkrywaniem rozmaitych wątków, wspomnę tylko, że historia zdecydowanie ożywia się, wszystko zostaje wyjaśnione, a sama opowieść nabiera nieco poważniejszych barw niż poprzednie części i zamienia się w...thriller?
Ostatecznie, to sprawne połączenie science fiction z historią i przygodą. Nie ma wielu zgrzytów, natomiast pozostaje miłe wrażenie, że przeczytało się lekturę taką jak kiedyś, jak w podstawówce. Nie chodzi o dziecinny poziom, ale o dobór bohatera, który jest nastolatkiem, a nie supermanem z dwurakiem w ręku. Całość dopełniona jest przyjemną dozą humoru pana Pilipiuka i smaczkami, jak np. wnuczkiem Jakuba Wędrowycza. Polecam każdemu, kto nie upiera się na konwencjonalną fantastykę (konfesjonalną, jak to by powiedział Yarpen) i ma ochotę wciągnąć się w podróż do przeszłości.