środa, 24 sierpnia 2011

"Wampir Lestat" Anne Rice

Wampir Lestat przebudzony w 1984 roku, a zrodzony w wieku XVIII postanawia opowiedzieć światu swoją historię, a także historię swego gatunku w autobiografii. Ujawnianie swojego imienia, imion swoich pobratymców i prawdy o wampirach jest zabronione. Mimo to, Lestat ochoczo spisuje swoje życie od śmiertelnika po silnego, starszego wampira.

Od razu można się zorientować, że nie jest to książka dla nastolatek zakochanych w miłych wampirkach z powieści Stephenie Meyer. W tej powieści wampiry są prawdziwe, straszne, są stałym złem tego świata. Anne Rice z umiejętnością przedstawia konflikty moralne podłego gatunku, jego słabości, a także nikczemność. Między kartami poznajemy też historię wampira Armanda i wampira Mariusa żyjącego już tysiąc osiemset lat.
W głównej mierze powieść składa się z refleksji i osobistych konfliktów wewnętrznych i zewnętrznych tytułowego Lestata, który jako wampir, zadaje sobie wiele pytań i rodzi się w nim wiele rozterek - dlaczego wampiry istnieją, jak powstały, czemu ma to służyć, jak wampir może pozbyć się swojej samotności? Wszystko to przesiąknięte jest filozofią, a wiele pytań bohatera można odnieść do współczesności, mogą to być przemyślenia zwykłego człowieka. Bohaterowie Rice to wielkie indywidualności o unikalnych cechach charakteru. Sama postać Lestata jest zarysowana niesamowicie wyraźnie i można rozrysować jego dokładny portret psychologiczny. Podobnie jest z innymi bohaterami, z którymi spotykamy się w książce na dłużej.

Fabuła nie jest przesycona akcją, typowo strasznych czy demonicznych scen w obrębie ponad sześciuset stron nie ma wiele, ale jeśli już się pojawiają, bardzo oddziałują na wyobraźnię, są wyraziste. Małym mankamentem jest to, że tej akcji faktycznie trochę brakuje. Szkoda, bo widać, że autorka potrafi opisywać intensywne przeżycia i wydarzenia. Lestat podróżuje, zmienia otoczenie, ale autorka skupia się głównie na jego przemyśleniach bądź wspomnieniach i zwyczajach istot, które spotyka. To on jest tu najważniejszy i to co dzieje się w nim, inne wydarzenia są przesunięte na nieco dalszy plan.
Mimo tego, przy Lestacie nie można się nudzić. Jego postać jest tak intensywna, charakterystyczna i wyrazista, że od pierwszych stron zaczynamy się z nim utożsamiać i przeżywać. Wampir, mimo, że posiada pewną wrażliwość na piękno, jest w istocie potworem. Myślę, że to wspaniała lektura dla osób zdegustowanych uroczymi stworzonkami Meyer. Przy okazji książka nie jest zwykłą historyjką, ale zawiera wiele zagadnień ukrytych między wierszami.

Dam Lestatowi 9/10 . Korekta była dość sprawna, choć można uświadczyć kilka literówek. Nie mniej jednak otrzymałam wspaniałą opowieść o wampirach nie tchnącą nudą, różem i cukierkowością. Postać Lestata jest na swój sposób tragiczna, niezwykła, warta poznania. Życzyłabym innym pisarzom podobnej umiejętności rysowania charakterów bohaterom.

czwartek, 18 sierpnia 2011

"Lepszy" Waldemar Łysiak

Waldemar Łysiak jest pisarzem wspaniałym. Pisarz wspaniały charakteryzuje się tym, że dobrze operuje słowem, słowo to jest jego bronią, którą fechtuje jak mistrz. Mistrz ironii na przykład.
"Lepszy" jest zbiorem rozmaitych refleksji owego pisarza na temat cenzury, walki z ograniczeniami komunistycznego rządu i jego własnych przeżyć związanych z tamtymi czasami ucisku. Książka została wydana już w czasie, kiedy odbywały się wolne wybory, ale i tak to czasy dość zamierzchłe. Mi było dane jednak przeczytać ją dopiero teraz, właściwie jej pierwsze wydanie.
Można by nazwać to zbiorem wspomnień, gdyby nie to, że refleksje pana Łysiaka są jednocześnie parenetyczne. W książce znajduje się np. wyjątkowa i kontrowersyjna opinia na temat kolonializmu czy obecnej i modnej do dzisiaj działalności dobroczynnej. Mimo, że większość kart zawiera odniesienia do walki z cenzurą i szczegółowe opisy trików, jakimi pisarz posługiwał się, by oszukać tytułowego "Lepszego", możemy znaleźć liczne odniesienia do czasów dzisiejszych. Autor celnie wieszczy przyszłość Polsce, która tyle lat trwała w zacofaniu przez swoją fatalną przyszłość.
Tekst Łysiaka czyta się wyjątkowo dobrze, ponieważ posługuje się on swoim charakterystycznym stylem, wprowadzając język potoczny w adekwatnym do tego momencie i ironizując w bardzo niewybredny sposób. Krytyka autora odnośnie rozmaitych osób, zachowań, postaw, jest kulturalna, a zarazem - wywołująca na twarzy czytającego wielki uśmiech. Mimo, że tekst zawiera wiele informacji o datach, okolicznościach wydarzeń i opisów prywatnych sytuacji z życia pisarza, czyta się go szybko i bardzo przyjemnie. Łysiak umie zachęcić czytelnika, by dowiadywał się więcej, czytał dalej, poznawał kolejne strony.
"Lepszego" mogę polecić ze swojej strony również dlatego, że to malutkie kompendium wiedzy o czasach komunizmu w Polsce. Zawiera wiele ciekawostek o zwyczajach, zachowaniach i wydarzeniach, a wszystko podane jest lekko i przyjemnie, a nie jako sucha historyczna wiedza. Książka powinna więc być czytana przez osoby, które mają czarną dziurę w wiedzy w tym miejscu, a chcą ja bezboleśnie nabyć choćby dla samej informacji. Tym bardziej, że znajdują się tam, jak wspominałam, opisy prywatnych wydarzeń z życia pana Łysiaka, miejscami zabawnych i ciekawych, choć ten rodzaj "zabawności" to na swój sposób groteska.
Dla osób, które za komunizmu żyły, lektura będzie zbiorem wspomnień i uśmiechów (mimo wszystko) do przeszłości dzięki oryginalnym komentarzom autora odnośnie zjawisk takich jak "pielęgniarze", wspaniałe sklepy z wędlinami w siedzibie partii, wielcy uciekinierzy i bezmyślni fani zachodu itd.
Zastanawiają mnie kiepskie oceny wystawiane na lubimyczytać.pl .Być może dlatego, że nie jest to powieść fabularna, tylko delikatnie chaotyczny zbiór refleksji i wspomnień. Mimo to, dalej jest to ten styl pisania i ostry język, oraz garstka wiedzy. Gdybym miała wprowadzić tu jakąś skalę ocen, dałabym 8/10.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Prawda

Notka o charakterze bardziej osobistym.

Od małego były mi wpajane pewne konkretne zasady oparte bardzo często na chrześcijańskiej moralności. Zawsze miałam z tym pewien problem, jak i z wiarą, ponieważ moi rodzice nie wierzyli,a przynajmniej nie praktykowali. Raczej skierowani byli w stronę ateizmu/agnostycyzmu, tak wynikało z mojej obserwacji. Tym bardziej nie utwierdzały mnie w wierze ich słowa, że sakramenty "powinnam mieć" z przyczyn ewidentnie praktycznych. Moja niewiara w chrześcijańskiego boga nie wzięła się też od nich, bo mimo wszystko jako dzieciak byłam prowadzona przez rozmaitych członków rodziny do kościoła i w czasach przed podstawówką robiłam to nawet chętnie. Nie brakowało mi wzorca. Ja po prostu wiedziałam, że to wszystko nie zgadza się mi z czymś i zalatuje bredniami. Nie żebym pragnęła tu kogokolwiek raczyć złym słowem odnośnie jego boga, ale takie były i są moje subiektywne odczucia. Dlaczego? To bardzo proste, właściwie dość pospolite. Głównie przez służalczość człowieka propagowaną przez Kościół, przez ograniczenie torów myślowych. Już jako małe dziecko uważałam, że "wybór" dawany przez chrześcijańskiego boga jest w istocie wyborem pozornym. Czy nazwiecie to prawdziwym, wolnym wyborem i wolą, jeśli ktoś przystawi wam lufę do głowy i powie - jeśli będziesz moim bezwolnym golemem i będziesz mi służył, nie strzelę. Jeśli odmówisz i będziesz miał własne zdanie na ten temat, giniesz w cierpieniu i nie czeka cię już nic dobrego. Nie wierzyłam nigdy, że może istnieć DOBRY bóg, u którego można popaść w niełaskę przez omijanie wielkich kamiennych twierdz, w których odśpiewywane są w kółko te same pochwalne hymny, a ludzie skierowywani są na jeden słuszny tor myślenia, zaś wszelki krytycyzm to błądzenie, wszelka wolna myśl wykształcona przez indywidualizm - grzech wobec jedynej słusznej prawdy. To zalatuje jakimś bardzo brzydkim totalitaryzmem. Nie myśl, nie poddawaj krytyce - a będziesz bezpieczny. Bo o to  tu chodzi, o poczucie bezpieczeństwa i nadzieję na to, że jak będziemy bezwolni i pokorni, to dostaniemy nagrodę. O tak, system kary i nagrody wyuczony od najmniejszego chodził tutaj za człowiekiem krok w krok mówiąc, że wolna myśl, odmienne zdanie, zostanie kiedyś ukarane. Skoro jako dziecko wyczuwałam fałsz, w całej swojej dziecięcej niewinności i braku świadomości "mody na ateizm", to coś musi być nie tak. Do tego doszły kolejne sprzeczności, już w szkole, kiedy okazało się, że ta świetlista wiara ma na swoim koncie litry ludzkiej krwi.
Ateizm również do mnie nie przemawiał. Mimo tego, że nie wzbraniał niczego, ateista mógł się rozwijać, mógł myśleć krytycznie, mógł mówić "nie" i miał pewną dowolność w postępowaniu - nie przemawiał do mnie, ponieważ od zawsze wyczuwałam też wyższą energię, która między nami krąży. Niebo nie mogło być puste (to cytat, nie wierzę w "niebo"), od małego miałam przeświadczenie, że jednak "coś" jest między nami. Coś, co daje nam dowolność działania, a nie jest jednym punktem w nieokreślonej przestrzeni, który strzeże dobra, bo jednak mamy śmierć, cierpienie, wojny, choroby. Ale to coś jest i czułam to, wiele ludzi czuje.
Ostatnio popadłam w pewien stan rezygnacji z poszukiwań. LaVey wydał mi się bredniami, zdecydowanie przesadzonymi. Ogólnie inne teorie miały w sobie wiele przesady i nieciekawe założenia. Uznałam więc, że jak na tę chwilę, pozostanę po prostu przy swojej teorii sprawiedliwości, moralności, przy mojej "normie" itd. Nawinął mi się jednak ciekawy temat pt. Satanizm duchowy. Jestem dopiero w przedsionku zdobywania informacji i zastanowień na ten temat, ale jak na razie wszystko brzmi jak idealne zaprzeczenie głupoty, niewolnictwa, i czczych bajek o złym diabełku, który smaży ludzi (litości, gdyby szatan karał złych ludzi, to byłaby ewidentna współpraca z bogiem - karałby w końcu posłusznych sobie - kto to w ogóle wymyślił?). Ktoś może powiedzieć, że to usilna próba znalezienia czegoś, czegokolwiek, bo człowiek ma potrzebę wiary. Zaprzeczę temu, mówiąc, że człowiek zwyczajnie czuje coś, ale nie wie jak to nazwać, więc "wierzy" w konkretną wersję tego, co odczuwa duszą. O ile bardziej logiczna i prawdopodobna jest wersja o energii, wewnętrznej mocy, potencjale człowieka, wersja o jego zarodku boskim i o bogach nie wzbraniających myślicielstwa i krytycyzmu (nie krytykanctwa!) od  wielkiej baśni o aniołach, demonach, która jest co dzień obalana (Zeitgeist, piękny film, polecam).
Zastanawiam się, ilu katolików czuje w sobie tę sprzeczność i pada na kolana tylko z przyzwyczajenia, czy też potrzeby podpisania się pod czymś, co robią wszyscy by być w normie, w szarej masie. Ilu ludzi wpisanych w rejestry kościelne to osoby popychane do wpisania się w te rejestry przez rodziców, którzy widzieli pragmatyczność sakramentów, ale nie wierzyli w nie. Ilu w końcu robi to ze strachu i wielkiej potrzeby bezpieczeństwa, uczucia, że są chronieni, uczucia, że są we wspólnocie gdzie wszyscy są dobrzy i równi (to może być świetnym pocieszeniem dla głupiego, prawda? Równości nie ma, patrząc choćby po zdolnościach z którymi się rodzimy). Ja natomiast wolę szukać prawdy, czegoś, w co naprawdę uwierzę, bo nie będzie przeczyło człowieczeństwu, gniotło i obrażało inteligencji, ograniczało wolności i wzbraniało myślenia. Nie nakłaniało do słabości. I nikt nie nazwie tego chyba "złem" za które można skazać kogoś na nieskończone cierpienia..

niedziela, 7 sierpnia 2011

D&D


Dungeons&Dragons zawsze było światem, który mnie interesował. Bardzo lubię fantastykę w takim wydaniu, klasycznym prościej mówiąc. O dedekach słyszałam już od początku swoich przygód z grami i książkami (nic dziwnego, są chyba starsze ode mnie), ale pojęłam wszystko dopiero od momentu wejścia w gry fabularne. Niektórzy mogą mieć przykre wspomnienia z D&D w postaci dwóch tragicznych filmów z kiepskimi kostiumami, beznadziejnym scenariuszem i marnymi postaciami ("I lied" - rzekł Damodar, człowiek z łysą głową, ustami pomalowanymi metaliczną błękitną szminką i w gumowym mrocznym pancerzu ze złowrogimi naramiennikami w kształcie kolców). Jeszcze inni mogli dedeki spotkać w grach takich jak Baldur's gate, Neverwinter Nights etc. Wszystkie te spotkania mogły być z jakichś względów niefortunne (szczególnie to z filmami). Polecam więc niezorientowanym przeczytać, pożyczyć od kolegi, bądź dowiedzieć się więcej z Internetu (można też kupić komplet podręczników za 150zł:)). Dlaczego? Moim zdaniem to rewelacyjny świat, który daje wiele możliwości mistrzowi gry i wcale nie zamyka się w sztywnych ramach wyidealizowanego, skrzącego się od wróżek fantasy. Tutaj właśnie mamy kilka rodzajów elfów (drowy proszę państwa, złe, zepsute, przeciwieństwa Legolasa;), mamy rozmaite krasnoludy, wszystkie klasy postaci znane z gier i książek (bard, paladyn etc.) i bogatą historię świata przedstawionego. Nie wypada nie znać, szczególnie jeżeli ktoś legitymuje się ciągle zdaniem "jestem wielkim fanem fantastyki". Zaznaczam, napisałam "nie znać", nie - "nie lubić". Z dedeków wywodzi się zresztą cała seria książek osadzonych w realiach DragonLance. Możecie kojarzyć półki w księgarniach zawalone kolorowymi pozycjami opatrzonymi żółto-czerwonym znaczkiem, którego główną składową poza napisem umieszczonym na lancy, jest uroczy czerwony smok z rozpostartymi skrzydłami. Jako mała dziewczynka w podstawówce zawsze zastanawiałam się, czemu tych książek jest tak wiele i skąd taki znaczek się wziął. Dzisiaj pewnie wiele osób też się zastanawia, mimo znajomości Tolkiena (to się akurat chwali) lub o zgrozo, Trudi Canavan i innych wyrobników ostatnich lat, trochę szargających dobre imię fantastyki. Sądzę, że warto wiedzieć, gdzie pewne rzeczy mają korzenie. Zawsze można też "for the roots" zagrać w Magię i Miecz, ale tu juz trudniej znaleźć kompanów do gry.
Tak więc, o fani fantastyki i rzeczy fantastykopodobnych. Ruszajcie w otchłanie księgarni, Internetu lub do kolegi i dowiedzcie się z czym to się je (Internet polecam w kwestii przeczytania tych legalnych rzeczy, nie ściągania co popadnie - pamiętajcie o prawach autorskich i ciężkiej pracy ludzi tworzących podręczniki). Być może niektórzy z was wpadną nawet na pomysł ciekawej postaci i zaczniecie interesować się ożywieniem jej w prawdziwej grze fabularnej?
Ten skromny apel pochodzi z moich ostatnich doświadczeń. Coraz więcej osób młodszych ode mnie zaledwie o dwa, trzy lata nie sięga już ad fontes. Chwytają to, co leży w empiku na wierzchu - pisarzy sprzedających najprostsze wyziewy para-fantastyczne, oparte na marnych schematach i prezentują zwykle nieciekawe, mało oryginalne i ubogie uniwersum. Postacie w podobnych książkach są nudne, maja ledwie zarysowane cechy charakteru i bardzo często brak im nawet swojej własnej historii, celów, pragnień - są sztampowe do bólu. To bardzo krzywy i niepełny obraz dostępnej fantastyki, ale niestety - najbardziej widoczny, ponieważ tacy ludzie pod sztandarami zasobnych wydawnictw mają największą szansę na dobrą reklamę. Sprawę ratuje polska fantastyka, ale również coraz częściej pluje się na rodzimych pisarzy, bo nasz naród ma w swoim zwyczaju od dawien dawna hołdować jedynie zachodnim modom. Skoro nie słuchacie mainstreamowej muzyki i nie pławicie się w amerykańskim gównie telewizyjnym, to podejdźcie też krytycznie do nowej literatury. D&D to dobra podstawa do dalszych poszukiwań, ale już w tę właściwą stronę. Mroczne elfy, smoki, krasnoludy, barbarzyńcy, paladyni, bardowie, wielki świat skrzący się od magii i błysku stali - to chyba nie brzmi źle, prawda?

środa, 3 sierpnia 2011

Podróże po północy i inne takie..

Miesiąc spędziłam na rpg, kolejne dziesięć dni w urokliwej (bardziej lub mniej) Norwegii.  W tym czasie połknęłam tylko dwie książki (nic dziwnego, na rpg nie ma czasu czytać) i właściwie, nie zaskoczyły mnie niczym, nie było rewelacji. Pierwszą z nich była "Ja jestem Halderd" Ewy Cherezińskiej, czyli druga po "Sadze Sigrun" pozycja o kobiecie jarla Norwegii. Jest dużo mroczniejsza od swojej poprzedniczki i wydarzenia są bardziej zawiłe, że tak to ujmę, lecz poza tym zmienia się niewiele. Dalej mamy dozę informacji z historii Norwegii opakowanych w fikcyjna fabułę, mamy kwieciste opisy uczuć kobiety, jej myśli i scen łóżkowych w postaci porównań homeryckich. Czyli nic zaskakującego. Trochę tylko znudziły mnie już opisy troski o synów, ponieważ wątek troskliwej matki był ciągnięty długo w poprzedniej części kształtującej się już powoli serii i kontynuowanie go z takim zapałem doprowadziło do przejedzenia się nim. Pani Ewa ma jednak dryg do tworzenia ciekawych postaci o rozmaitych różnicach charakteru, co pokrywa wszelkie "nudy" związane z wtórnością. Książka wydała mi się ciekawa pod względem psychologicznym. "Saga Sigrun" była opowieścią o kobiecie, która wyszła z domu, gdzie był kochający ojciec, trochę dziwna, lecz też kochająca matka, zaś jej małżeństwo było ziszczeniem jej marzeń, mimo że partnera wybrał ojciec. Sigrun nawiązywała zdrowe stosunki z ludźmi, dobrze podchodziła do spraw wychowania dzieci - była zdrowa psychicznie, upraszczając. Natomiast Halderd, która doświadczyła bardzo ciężkich doświadczeń w młodym wieku, ma już mniej zdrowia w sposobie myślenia, nawiązywanych relacjach itd. Jej przemiana po nieciekawym dzieciństwie i nieudanym małżeństwie jest opisana bardzo zręcznie. Można zauważyć różnice reakcji kobiet, podobieństwa i różnice ich priorytetów, pojęcia moralności, rodzicielstwa itd.
W każdym razie, powieść jest zwyczajnie dobra. Jest zgodna historycznie, zawiera wiele informacji o codziennym życiu północnego ludu w X wieku i ma wiele fantastycznych smaczków, które moim zdaniem czynią ją wyjątkową.
Towarzyszyła mi zresztą już w Norwegii, więc czytało się to ciekawie wśród fjordów.
Potem nadeszła pora "Opowieści z Wilżyńskiej Doliny" pióra Anny Brzezińskiej. Tutaj nie chcę się rozpisywać, ponieważ z uwagi na różne wydarzenia towarzyszące lekturze moja opinia mogłaby być...aż za bardzo subiektywna i doszłoby zapewne do niesprawiedliwej oceny. Jeśli chodzi o sam tekst, mam mieszane uczucia. Z jednej strony był napisany rewelacyjnym językiem, wykreowane przez autorkę postaci miały swoje wyraźne barwy, ale z drugiej - nie chciałabym do tej książki wracać, bo nie ma po co. Czytało się dobrze, łatwo, szybko, ale nic poza tym. Choć jak wspominałam, wrażenia mogą być pochodną towarzyszących czytaniu wydarzeń.
Sama zaś Norwegia...jakby to ująć. To smutny kraj. Zalatuje na odległość komunizmem. Kiedy wchodzi się już w cywilizację (o co trudno, nie powiem), można zderzyć się z szarą masą. Z koleżankami świeciłyśmy na odległość, ponieważ np. Ada miała rubinowe włosy. Nie spotkałam tam nikogo o nienaturalnym kolorze włosów. Nie spotkałam też wielu osób prezentujących jakąś subkulturę, albo cokolwiek odmiennego. Być może byłam tam za krótko. Architektonicznie również Norwegia hardo przyczyniła się do długich godzin snu na szybie auta. Wszystko po paru godzinach podziwiania zlewa się w jedno - domki z regipsu pokryte drewnianymi deseczkami pomalowanymi zwykle na stonowane kolory, bądź brąz. Nawet w Bergen było tego mnóstwo. Do porzygu. Ach, no i te ceny. Paliwo za siedem złociszy, zwykłe zakupy spożywcze za grube setki, pizza prawie pięćdziesiąt. Z wad, co by tu jeszcze...oni są zwyczajnie trochę nudni.
Główną atrakcją kraju wikingów jest przyroda i tu trzeba przyznać - to było niezwykłe. Spotkaliśmy na szlaku baranki, koziołki, wszystko sobie po prostu między nami chodziło. Krzaczki uginające się od jagód, nagie skały co krok zmuszające wijący się ludek do wybijania tuneli lub stawiania kruchych konstrukcji, które nie mogą mieć parteru, bo na jego poziomie jest właśnie skalny potwór uprzykrzający życie. Woda, wszędzie mnóstwo wody spływającej potokami do błękitnych i grafitowych rzek, do fjordów, w których łowiliśmy rozgwiazdy i spotkaliśmy delfiny. Przeróżne dziwne porosty, których w Polsce nie można uświadczyć, całe pola mchów, wielkie lasy drzew zdecydowanie potężniejszych od naszych sosenek i świerczków. Człowiek jest tam w zasadzie człowieczkiem. Dodajmy do tego przepaście, wodospady, jaskinie i mnóstwo innych ciekawostek związanych z górami i wodą (o, jeszcze lodowce i śnieg w lipcu).
Nie mniej jednak, mimo urzekającej fauny i flory, powrót na tereny UE był złapaniem ponownie oddechu. "To znam, tu jest bezpiecznie". I od razu zrobiło się inaczej, choćby most pomiędzy Szwecją i Danią był krzyczącym znakiem "tu zwycięża człowiek i potęga umysłu". Robiło wrażenie. Zaroiło się nagle od indywiduów, harleyowców, skate'ów i tym podobnych osobistości. Moich ulubionych metaluchów też.
Ostatecznie jednak za najlepszą część spędzonego czasu uznaję RPGi. Miesiąc gry, szermierki (tak, polubiłam szermierkę), nowych doświadczeń i znajomości. Aż żałuję, że nie okradłam banku i nie mogę wpaść choćby na jeszcze jeden turnus. To byłoby już burżujstwo, ale co mi tam.
Tym czasem wracam do porywającej lektury "Lepszego" Łysiaka. Zaczynam uwielbiać tego pisarza.