piątek, 18 października 2013

"Pierwsza Spowiedniczka" Terry Goodkind cykl "Miecz Prawdy"

Wydawnictwo: rebis
Cykl: Miecz Prawdy
Część cyklu: prequel
Najniższa cena: 26,11 zł (taniaksiazka.pl)
Liczba stron: 424
Czy polecam: Raczej tak


Gatunek high fantasy celuje w konkretnych odbiorców, w których grono niektórym bardzo trudno wejść. W końcu ile można czytać o wojnach magów, przygodach o elfach/smokach/rycerzach, w patetycznym sosie z dodatkiem czarno-białego podziału na dobro i zło? O panu Terrym można powiedzieć, że postanowił stworzyć coś równie klasycznego, ale pomalowanego własnymi barwami wyobraźni, wciągającego Czytelnika w długą serię pełną przygód, magii i miecza.

O fabule powiem krótko, bowiem odkrywanie jej sprawia najwięcej radości podczas tej lektury. Na pierwszych stronach spotykamy Magdę, wdowę po pierwszym magu, który zginął śmiercią samobójczą. Kobieta pochodzi z niskich kręgów, jest istotą wyjątkowo empatyczną o silnym kręgosłupie moralnym,  z głową pełną intensywnych emocji i niecodziennych przemyśleń. Brak męża u boku degraduje ją w hierarchii kraju - kobieta nie może już walczyć o prawa dla pomniejszych, pomijanych zwykle istot, nie też szans zabrać głosu, gdy rozpoczyna się seria tajemniczych morderstw w Wieży. Tym czasem do krainy zawitali
Nawiedzający Sny, istoty zdolne do zniszczenia ciała i umysłu każdego za pomocą potężnej magii związanej z telepatią. Kobieta świadoma tego zagrożenia ściera się z niewiarą otoczenia, korupcją, kłamstwami i własnymi emocjami, które ściągają ją w mroczne zakątki własnego umysłu.

W teorii nie ma tu niczego, co mogłoby poruszyć niebo i ziemię. Lecz jeśli chodzi o to, co poruszyło mnie osobiście, to umiejętne wprowadzenie świata mroku do realiów high fantasy, które bywają przesycone zwyczajnością. Podążając za myślą Goodkinda, napotkamy wiele stworów, które wywołają obrzydzenie i niepokój jednocześnie, zwracając opowieść ku czemuś, co nazwać można pochodną horroru. Zetkniemy się z realistyczną rozpaczą głównej bohaterki, która zmuszona jest uczestniczyć biernie w cierpieniu osób jej bliskich. Wreszcie chcąc nie chcąc, zostaniemy świadkami scen, które nadawałyby się doskonale do scenariusza gier/filmów takich jak Silent Hill. Gdzie tu więc klasyczna fantastyka? W magii oczywiście oraz świecie obfitującym w istoty nie z tej ziemi i niepoznane moce. 

Jeśli o magię chodzi, w tym przypadku trzeba poświęcić jej parę słów. Autor stworzył coś, co wykracza poza schemat "i wtedy George rzucił kulę ognistą...". Jego pomysł na magię, to zwarta struktura o matematycznej logice, rządząca się konkretnymi prawami. Jej zrozumienie wymaga skupienia i przemyślenia, co zmienia też spojrzenie na magów w fantastyce - tutaj to nie tylko istoty o szczególnych talentach nadanych z urodzenia, ale też mistrzowie umysłu. Nareszcie doczekałam się pozycji, w której owa sławetna "mądrość magów" to nie tylko pusty termin, ale coś potwierdzonego przez fabułę i strukturę świata przedstawionego. Wielki plus dla pisarza.

Ciekawym zabiegiem jest też prowadzenie opowieści. W tradycyjnych książkach tego gatunku to narrator wszechwiedzący przedstawia nam świat, bywa że pierwszoosobowy. Goodkind nie zrezygnował z tej tradycji, lecz narrator ten w tym przypadku jest tylko pewnym mniej istotnym tłem. Mniej istotnym od dialogów, bo to z nich dowiemy się wiele o historii świata, bohaterów, poznamy ich poglądy i emocje. Rozmowy pomiędzy postaciami ciągną się przez rozdziały, uwaga - zupełnie nie zanudzając. 

Jak każda niezła pozycja, tak i Pierwsza Spowiedniczka ma swoje wady. Pierwszą z nich jest nieciekawe tłumaczenie, które wciska do książki terminy niepasujące zupełnie do uniwersum. Chociażby to, że bohaterka robi coś niekiedy "chybcikiem"... W dodatku tłumacz w tym przypadku był niekonsekwentny, więc powstał zlepek określeń konwencjonalnych i karykaturalnych. Co do błędów samego autora, zaliczyłabym do nich przede wszystkim powtarzanie się we wnioskach czy opisach emocji. Bywa, iż dowiadujemy się trzykrotnie przechodząc przez parę stron, że Magda nie mogła czegoś znieść. Albo że coś było tak straszne. To było dla niej straszne. To co się wydarzyło, naprawdę ją przestraszyło. I tak dalej...
Na ostatku zarzucić tutaj można ów czarno-biały podział nieuwzględniający szarości - osobowości, emocje, poglądy, wszystkie one są klarownie jednostronne, co kreuje nieco sztuczną atmosferę.

Koniec końców - lektura "Pierwszej Spowiedniczki" była jednak przyjemnością i pozwoliła na spędzenie kilku miłych letnich wieczorów. To jedna z tych pozycji, która często woła w głowie Czytelnika "przeczytaj mnie" i przyciąga do siebie na długą chwilę. Zapewne znajdą się i tacy, którzy utną sobie przy niej drzemkę i odłożą ją na półkę, gdzie pokryje się kurzem, ale jeśli tylko przepada się za tego typu fantastyką, lektura naprawdę powinna być miłym przeżyciem. Z czystym sumieniem polecam tę książkę wszystkim sympatykom opowieści o magii, mieczu, wielkich bohaterach i niezwykłych wojnach :)

czwartek, 13 czerwca 2013

Dungeon Siege III w kilku słowach

Hack'n'slashe  to dość specyficzna grupa gier komputerowych, których głównym sensem jest cięcie, rąbanie, tudzież pokonywanie hord wroga w dowolnym uniwersum, jakie podsunie nam twórca, połączone ze zbieraniem niezliczonej ilości magicznych przedmiotów posiadających super moce, które stale staramy się wymieniać na coraz lepsze okazy. Do tego dochodzi exploring, czyli szeroko pojęte zwiedzanie świata, który może przyjąć formę otwartą, zezwalając nam na zaglądanie pod każdy krzak, bądź też zamkniętą (tak jak w DSIII), gdzie podążamy ścieżkami ściśle wyznaczonymi przez twórców. Może brzmieć banalnie - gdzie fabuła, gdzie coś mądrzejszego od wymachiwania mieczem?

Slashery faktycznie charakteryzują się tym, że nie są zbyt "głębokie". Natomiast ich niezaprzeczalną zaletą jest niesamowita grywalność oraz intensywne działanie relaksacyjne - a przynajmniej zawsze tak na mnie działają. Przemierzając kilometry bohaterem o całym rzędzie cech, stale ulepszanych umiejętności i ogromnym ekwipunku pomagającym mu w przeżyciu podczas starcia, można naprawdę dobrze się bawić i zapomnieć o całym świecie na godzinę czy dwie - dłużej zazwyczaj jest to męczące.

Do rzeczy. Dungeon Siege III jest oczywiście przedstawicielem wspomnianego gatunku. Jak dotąd odbyłam z nim 11godzinne spotkanie za pośrednictwem wybranej przeze mnie postaci - archontki posługującej się różnymi aspektami ognia. Pierwsze wrażenie? Intuicyjne, przyjazne dla gracza sterowanie, przeogromna ilość przedmiotów do zgarnięcia, zróżnicowane lokacje i krainy, towarzysze o odmiennych specjalizacjach oraz świetny balans postaci. Gra się naprawdę przyjemnie, a wybór bohatera ma wpływ jedynie na styl gry, nie na efektywność zmagań. Na przykład decyzja o grze magiem magiem nie zmusza do nieustannego podróżowania z "tankiem-rycerzem" u boku - zawsze można sobie poradzić samemu. Każda postać posiada pulę umiejętności, które są rozwijane poprzez tzw. biegłości zwiększające moc tych poprzednich. Jak to też bywa, inne przedmioty znajdziemy dla maga, inne dla archontki ciskającej kulami ognia, rycerza machającego solidnym mieczem, czy jego siostry posługującej się bronią palną. 

Przygodę odbywamy zawsze z jednym towarzyszem (po wybraniu bohatera, podczas gry spotykamy tych, których nie wybraliśmy - te postaci nie są już grywalne, ale pomagają nam sterowane przez AI), którego możemy wymienić w każdym momencie gry. To bardzo pomocne rozwiązanie, zważając na to, że w różnych sytuacjach może przydać się nieco inna umiejętność. Jest to też miłe urozmaicenie rozgrywki. O fabule nie wspominam specjalnie, gdyż to zwyczajowe ratowanie honoru, świata etc., a jest na tyle nieskomplikowana, że szkoda umieszczać spoiler nawet samego początku - zawsze to jakiś fragment odkrywania świata gry.

Wady? Cóż, gra może się znudzić po godzinie, czy dwóch (po takim czasie dobrze zrobić sobie przerwę). Mimo niejednakowych lokacji, zazwyczaj dość długo pozostaje się w jednym miejscu i pojawia się syndrom "kiedy ja stąd w końcu wyjdę?", nie powodowany trudnością, ale monotonią rozgrywki. Sprawę ułatwiłoby np udostępnienie towarzysza jako postaci grywalnej, ale niestety tego twórcy odmówili. Typy zadań z czasem też zaczynają nużyć, choć to akurat nic dziwnego w slasherach. Oczyść jaskinię, pokonaj hordę cyklopów, która napadła na miejską odlewnię, pokonaj zbójów za miastem. Sytuację ratuje główny wątek fabularny, który stawia przed graczem cel, do którego może dążyć. Zastanawia mnie jedynie, czy mamy wpływ na fabułę. Tradycyjnie stanęłam po jasnej stronie mocy, ale pojawiały się opcje dialogowe co najmniej nieuprzejme. Możliwe, że wpływa to na "zaufanie" naszych towarzyszy - taki atrybut się pojawia i rzekomo ma wpływać na ich nastawienie do naszej postaci.

Mimo wszystko Dungeon Siege III to bardzo przyjemna gra, idealna na chwilę odsapnięcia po ciężkim dniu lub po bardziej wymagających produkcjach. Żywa oprawa graficzna, niewielki poziom trudności (dostępne są 3 poziomy - normalny jest stosunkowo nietrudny) oraz liczne lokacje, elementy uzbrojenia i katalog umiejętności do rozwinięcia dają możliwość spędzenia kilku miłych wieczorów w atmosferze dobrej zabawy.

Takie są wstępne wrażenia, a teraz udostępnię parę screenów z własnej rozgrywki.







piątek, 7 czerwca 2013

Ku zaczarowanej mapie - recenzja książki "Krwawa magia" Grzegorza Pudy

Książki z nurtu fantasy obracające się wokół tematu magii można liczyć już w tysiącach.  Tak liczna ich obecność na rynku zrodziła niemały problem deja vu u odbiorców tego typu literatury, którzy nieustannie napotykają powracające wciąż motywy i historie podawane jedynie w nieco innej oprawie. Dzieło Grzegorza Pudy swoim tytułem jednoznacznie wskazuje na to, iż po raz kolejny zaproszeni zostaniemy do magicznego uniwersum. Poprzeczka ustawiona jest wysoko, bowiem napisać coś świeżego i nie utonąć w morzu podobnych twórców to nie lada wyzwanie dla pisarza fantastyki w dniu dzisiejszym.

Angern i Eldon są braćmi, którzy przez lata walczyli ze sobą, sprowokowani przez magię ich opiekuna. Leciwy Magrimm zwrócił rodzeństwo przeciw sobie, by młodociani magowie mogli ćwiczyć swoje umiejętności. Pewnego dnia ich zacisze odwiedza obcy gość, pochodzący z odległej stolicy Cerrun. Chłopcy dowiadują się od przybysza, że magia nie jest jedynie ich domeną. Zostają też poinformowani o śmierci rodziców, których nigdy nie znali. Mordu dokonał zły czarnoksiężnik Keron, który obecnie zagraża znanemu im światu, czyhając na potężne artefakty. Wraz z Magrimmem wyruszają więc na pierwszą w życiu, wyprawę w celu pokrzyżowania planów niecnego maga i zemsty. Przy okazji zostaje z nich ściągnięty czar wrogiego nastawienia, co sprawia, że bracia poznają się na nowo i ramię w ramię stawiają czoła przeciwnościom losu nieustannie napotykanym podczas niebezpiecznej podróży.

Właściwie trudno wskazać element fabuły, o którym można by powiedzieć, że został stworzony przez autora samodzielnie. Grzegorz Puda wita nas w świecie utartych schematów znanych fantastyce od zarania dziejów: rodzice zamordowani przez czarny charakter (Harry Potter? Żeby daleko nie szukać...), chłopcy, którzy mają ratować świat, mentor, który wprowadza ich w arkana tajemnej sztuki i droga do siedliska zła... Od samego początku tracimy nadzieję na jakikolwiek powiew świeżości. Dalszej lektury nie ułatwia też niezwykła sztuczność i drętwota charakterów postaci oraz ich wzajemnych relacji. Poziom stworzonych dialogów nie wybiega poza wypracowanie ucznia gimnazjum, podobnie rzecz ma się ze złożonością osobowości i cech bohaterów – są oni właściwie bezpłciowi, co zdecydowanie nie zachęca do dalszej przygody z książką.

Tytuł mógłby sugerować, że otrzemy się o elementy mroku lub brutalności. W tym punkcie również możemy śmiało zapomnieć o czymś podobnym. Bohaterowie są zdruzgotani każdą formą wyrządzonej krzywdy, jednak ich reakcje znacznie odbiegają od realizmu. W historii nie pojawia się również nic tajemniczego, ani mrocznego, co mogłoby zainteresować czytelnika skuszonego tytułem. Sytuacji nie poprawia konstrukcja fabuły, której brakuje kilku filarów logiki, zazwyczaj całkiem potrzebnych w dobrej powieści. Co kilka stron można mieć niemałe obiekcje co do motywacji postaci i przyczynowości zdarzeń. W efekcie poruszamy się po krainie półgłówków, w której można co najwyżej rozstrzygnąć, kto postępuje bardziej bezsensownie – główny zły charakter, straszliwy mag Keron czy kilkuosobowa opozycja w postaci Magrimma i jego w gorącej wodzie kąpanych chłopców. Kilkaset stron umysłowej udręki.

Pomijając tę niemałą plejadę minusów otrzymujemy nieskomplikowaną, mocno naciąganą historyjkę, którą jednak bardzo łatwo przetrawić z uwagi na wyjątkowo prosty język, jednotorową fabułę i gęsto upakowaną akcję. Ubogie opisy i nieobecność rozwiniętych refleksji przyspiesza proces zapoznawania się z treścią, dając jednak umiarkowaną satysfakcję z lektury. Pozycja ma potencjał literackiego odgrzewanego kotleta, który może mieć funkcję rozrywkową raczej w gronie uczniów ostatnich klas podstawówki i gimnazjum.

Chciałoby się znaleźć tutaj jakieś odniesienia, które wskazywałyby na to, że pisarz korzystał przynajmniej z dobrych wzorców. Bazą dla Krwawej magii mogłaby być proza Raymonda E. Feista, który również ma na swoim koncie magiczną opowieść o dwójce braci. Jednak to, jak Puda podał swoją pracę pozostawia wiele do życzenia i oddala go znacznie od poziomu twórców, na których być może się wzorował. Jest to pozycja bardzo mierna, nie pozostawiająca po sobie wiele emocji, z trudem wymuszająca jakiekolwiek zainteresowanie kontynuacją. Brak świeżości jest tylko bazą dla kolejnych mankamentów. Być może ktoś wyjątkowo młody i nieobyty odnajdzie coś dla siebie w tekście, któremu daleko do zabawności Hobbita, czy emocjonalnego nacechowania Eragona cieszącego się popularnością wśród młodzieży. Zmarnowany potencjał nietrudnego przecież materiału, jakim jest magiczny wymiar literatury fantastycznej


_____________________________________________________________

Materiały z DG się opóźniają ze względów wyjazdowo-technicznych. Na "osłodę", a raczej jako przestrogę wrzucam tę recenzję, która nie została opublikowana na portalu zapewne ze względu na taki, a nie inny wydźwięk ;)

sobota, 1 czerwca 2013

Paryski basen w podroży z tygrysem - recenzja "Życia Pi" Yanna Martela

Ekranizacja, spekulacje, dociekanie prawdy ­– są takie powieści, które pociągają za sobą lawinę wydarzeń, komentarzy. Co jest źródłem tej zbiorowej konsternacji? Bywa różnie, od kontrowersji związanych z etyką po zwykłe grafomaństwo. Yann Martel zaprezentował natomiast tekst, który w osłupienie sprawia nie poprzez szok, a wyjątkowość. Internet huczy od pytań: czy to prawdziwa historia? Czy Pi Patel, mężczyzna nazwany na cześć paryskiego basenu, naprawdę żył i pływał w szalupie z tygrysem? Czy istnieje wyspa pożerająca nocą nieproszonych gości? Brzmi absurdalnie, ale tylko dopóty, dopóki nie chwycimy za książkę. Można się zdziwić.

O sprawie jest głośno, lecz przeróbmy ją sobie raz jeszcze. Yann Martel opisuje rzekomą relację Hindusa Piscine Molitor Patela (z czego dwa pierwsze człony to nazwa basenu w Paryżu), który po katastrofie statku, na którym podróżował z rodziną do Kanady, znalazł się w szalupie pośrodku oceanu jako jedyny uratowany. No, prawie jedyny. Ojciec Pi miał w Indiach własne zoo i niektórych milusińskich zabrał ze sobą w podróż w celach sprzedaży. Tak oto Pi, wyjątkowy nastoletni chłopiec wyznający hinduizm, chrześcijaństwo i islam jednocześnie, został poddany próbie wiary lądując na pokładzie z ogromnym tygrysem bengalskim.

Pierwsza nasuwająca się obawa może być taka, że pisarz przesadził z ilością absurdu. Religia, duchowe przeżycia młodego chłopca, zoo, dzikie zwierzęta, mięsożerna wyspa i oceaniczne podróże, to sporo jak na jednego czytelnika, który być może wcale nie liczył na fantastykę. I nie przeliczyłby się, gdyż wbrew pozorom Życie Pi to nie radosna quasi–Odyseja nastolatka, a opis ciężkich zmagań z głodem i pragnieniem, próba zachowania człowieczeństwa i przede wszystkim, przeżycia z wygłodniałym drapieżnikiem na pokładzie. Nie ma bajki o kumpelskiej dwójce tygrys i Pi, jest życie rozbitka pełne strachu, drobnych nadziei, rozważań na temat ludzkiej natury w sytuacji gdy fizjologia i odruch bezwarunkowy przesłania sferę ducha. Można by mieć również obiekcje, czy w związku z tym nie jest to jakaś religijna metafora – kto wie? Narrator, którym jest w większej części książki sam Pi, nie zagłębia się jednak w szczegóły, nie jest piewcą żadnej religii. Kwestię wiary odnosi tylko do siebie i do własnego ważenia wartości, nie narzucając niczego czytelnikowi.

Poza rozwiniętą warstwą duchową, która stanowi ważny element powieści, Życie Pi oferuje też wiele pięknych opisów natury i będzie nie lada gratką dla osób o przyrodniczych zainteresowaniach. Pi snując swoją historię nie raz zatrzymuje się przy różnych gatunkach zwierząt, opisuje ich wygląd, zwyczaje, znaczenie gestów. Można się przy tym natknąć na dość mocne opisy anatomii zwierząt, kiedy chłopak cierpi głód i pożera cokolwiek może, nie szczędząc czytelnikowi biologicznych opisów tego, co pochłaniał będąc na skraju śmierci. Jest to kolejny dowód na to, że nie mamy do czynienia z sielankową historyjką.
Co więc budzi ten czytelniczy niepokój odbijający się echem w medialnych zakątkach? Cóż, tutaj należy chwycić za tekst i po prostu się z nim zapoznać, ponieważ wszelkie kontrowersje związane są głównie z ostatnimi rozdziałami powieści. Na okładce nie jest napisane, że mamy do czynienia z biografią, faktami – takich zapewnień nie ma, więc nie warto irytować się nikłym prawdopodobieństwem pewnych oceanicznych przygód. Autor zachował umiar, równoważąc dziwne zbiegi okoliczności z trudną walką o życie głównego bohatera. Druga strona medalu jest taka, że cała ta historia może być też jedną wielką metaforą przeżyć duchowych Pi lub autora. Interpretacja zależy od czytającego, dlatego wielowarstwowość tego tekstu jest jego atutem wyróżniającym go wśród zwykłych czytadeł.


Z okładki patrzy więc na nas tygrys, który kryje za sobą powieść niebanalną. Dla jednych będzie ona przerostem formy nad treścią, dla innych zaś chwilą świetnej zabawy, ucztą wyobraźni lub wielką przenośnią pełną przekazów. Ważne jest to, że książka ta na pewno zrobi wrażenie, nie ważne złe czy dobre,  wzbudzi emocje i nie raz przywoła uśmiech na twarz czytającego. Czy warto pouśmiechać się więc z młodym hindusem pośrodku oceanu? Warto, dla poszerzenia horyzontów i niecodziennego spotkania, jeśli ktoś tylko ma ochotę na takie dryfowanie.

_______________________________________________________

Dziś wieczorem postaram się zamieścić pierwsze wrażenia z gry Dungeon Siege III wraz ze screenami, chyba że przyjdzie mi ochota na zmontowanie krótkiego gameplayu, co opóźni pojawienie się posta, ale zdecydowanie urozmaici jego zawartość :)

czwartek, 30 maja 2013

Bajki o śmierci i Babie Jadze - recenzja "Śmierciowiska" Anny Głomb

Świat dotknęła zagłada. Nie meteoryt, nie wojny nuklearne, nie topniejące lodowce – wystarczyła Epidemia, aby cały glob pokrył się opuszczonymi miastami pełnymi ludzkich kości, bezimiennych grobów, stosów zapomnianych szczotek do włosów, książek, ubrań z których już nikt nie skorzysta. Biologiczny kataklizm przetrwała zaledwie garstka ludzi porozsiewana po różnych rewirach Ziemi. Czy tytułowym Śmierciowiskiem jest więc cała planeta? Autorka zabiera nas w dużo mniejszy wymiar, wymiar spokojnej wsi, w której wszyscy się znają, wspólnie kopią ziemniaki, zbierają owoce z sadów i grabią jesienne liście z podwórek. Czas poznać zaściankową, hermetyczną społeczność po apokalipsie.

Główną bohaterką tej tajemniczej powieści jest Dorota, córka bajarza i alkoholika oraz niestabilnej emocjonalnie znachorki. Jej życie jest nudne i monotonne jak wszystkich w wiosce, do czasu gdy w okolicy zaczynają ginąć ludzie. W niewyjaśnionych okolicznościach umierają Ci, którym dziewczyna życzyła śmierci w dawnych latach. Las wokół zaczyna żyć swoim życiem, na horyzoncie przelatują wieczorną porą stwory z koszmarów. Granica między snem a jawą powoli się zaciera, pochłaniając Dorotę oraz jej współtowarzyszy coraz bardziej i zmuszając ich do niebezpiecznej gry z nieznanym.


Trudno określić nurt, w jaki można by wpisać tę właśnie powieść. Można w niej znaleźć odrobinę wszystkiego, co daje złożony, pełen ponurych, lecz intrygujących barw obraz przywodzący na myśl Króla Olch Goethego. Przywołanie autora jest nieprzypadkowe, gdyż Głomb zostawia czytelnikowi tropy w postaci różnych tekstów i skojarzeń, głównie z niezwykłymi opowieściami, mitami i bajkami. W każdym zakamarku książki czają się też rozmaite detale budujące charakterystyczny dla Śmierciowiska nastrój, oniryczny, pełen świstów nieznanego pochodzenia i skrzypienia drzwi w środku nocy. Nie jest to jednak konwencjonalny horror, autorka do ostatniej strony dba o ominięcie gatunkowych szufladek.

Poza niezwykłym uczuciem, jakie powodują obrazy wywołane w tekście, nie można też odmówić historii Doroty pewnej głębi. Pisarka zatopiła się w temacie ciemnoty zaściankowej społeczności, ale też relacji między dziećmi, a ich rodzicami, problemie zawiści i antagonistycznego nastawienia do świata. Postacie żyjące w wiosce są niebanalne, a związki między nimi wyraźnie nakreślone. Wszystko to pięknie współgra z tajemnicą i urzekającym lasem, w którym drzewa żyją, ścieżki zmieniają swój bieg, a po nich kroczą mityczne postacie budzące niekiedy odrazę i uczucie obcości.

Odwoływanie się do Goethego i innych literackich dzieł aż prosi się o poprowadzenie tej historii równie pięknym językiem. Niestety w tej materii można się nieco zawieść. Jest magicznie, ale tylko w sferze skojarzeń i wywoływanych emocji. Poza tym nie można wzdychać nad kunsztem literackim, który byłby świetnym uzupełnieniem i na pewno podniósłby tekst na wyższy poziom. Uwierająca jest też kwestia zbyt mało zaakcentowanych momentów dominujących fabuły. Toczy się ona równie wolno jak życie w wiosce ocalałej po wyginięciu znacznej części ludzkości, ale aż prosi się o coś bardziej wyrazistego, dzięki czemu można byłoby zachłysnąć się historią i poczuć szybszy bieg krwi. Tu również zabrakło tej iskierki. Malowniczość i senność ciągnie się za czytającym w każdym rozdziale, co pozostawia uczucie niedosytu. Z takim też kończy się lekturę Śmierciowiska, aczkolwiek nie jest ono silne i nie powinno u nikogo spowodować frustracji. Brak fajerwerków jest znamienny dla całej akcji książki i sposobu prowadzenia narracji.


Śmierciowisko jest lekturą o wyjątkowym charakterze i nie można pomylić jej z innym tekstem, chyba, że komuś przyjdzie na myśl coś równie onirycznego, osadzonego pomiędzy mitem, snem i rzeczywistością. Połączenie tego z planetą prawie wymarłą, pełną zgliszczy cywilizacji dało efekt magiczny i przyciągający. Zawiedzeni mogą być wielbiciele zawrotnej akcji, szczęśliwych romansów oraz emocji zapierających dech w piersiach. Ci, którzy wolą jednak sami sobie dopowiedzieć i domyślić się czegoś, płynąć wraz z wyobraźnią pisarki i poczuć coś ulotnego, a zarazem dobrze znanego niczym stare baśni, śmiało mogą otworzyć Śmierciowisko i dać się ponieść magii słowa.

________________________________________________________________________________

W ramach ogłoszeń parafialnych - pojawi się też recenzja "Mein kampf - biografia książki" Antoine Vitkine'a oraz "Sekretnej księgi Dantego" Fiorettiego. Wkrótce :) Z gier nadchodzi zbiór wrażeń z Dungeon Siege III.

wtorek, 28 maja 2013

Magia powrotów, koniec współpracy etc.

I znowu przychodzi mi napisać posta o tym, jak to mnie długo nie było. Matura już za mną i mam nadzieję, że jest tak w istocie i nie czeka mnie poprawianie chemii i biologii za rok. Do rzeczy jednak. Blog wraca do życia z uwagi na czas, którym nareszcie dysponuję (i przyznaję, że to prawdziwie dziwne uczucie po roku ciągłej świadomości obecności wiszących nad głową obowiązków maturzysty...), lecz wraca w nieco odmienionej formie. Dlaczego? Przez ostatni rok miałam okazję współpracować z portalem Gildia.pl. Była to współpraca w miłej atmosferze i wiązała się ze stosami książek do przeczytania, lecz została przeze mnie zakończona. Mimo dotarcia do momentu, który mi się kiedyś marzył - pisania dla większego portalu, utraciłam część radości z czytania. Ograniczenia czasowe skazały mnie na pochłanianie wyłącznie egzemplarzy recenzyjnych, zaś książki kupowane "za własne", związane z moimi zainteresowaniami leżały odłogiem. Recenzowanie wiąże się też z pewnego rodzaju obowiązkiem - skoro należy się do redakcji, powinno się jednak pokazać tu i tam, wysłać parę tekstów, przy okazji mieszcząc się w czasie. Jaki to ma związek z tą stroną? Ano, po pewnym czasie odkryłam, że nie bawi mnie już ta forma recenzyjna, jaka obowiązywała choćby na wspomnianym portalu. Taki tryb pisania stracił dla mnie urok i doprowadził do konkluzji, że to nie to. Od tej pory zamieszczane przeze mnie teksty będą mogły być zarówno recenzjami, jak i luźnymi zbiorami wrażeń. Co więcej, nie tylko książkom przyjdzie się tu pojawiać, bowiem jako zapalony gracz (formy żeńskiej chyba tworzyć nawet nie chcę...) zamierzam napisać to i owo o paru produkcjach, uraczyć odwiedzających moimi screenami, wspomnieć o kilku newsach. Czy będzie więcej o grach czy o książkach - trudno jest określić, bowiem zależy to od mojej inwencji twórczej i chęci.
To wszystko nie przekreśla mojej współpracy z kimkolwiek, lecz z pewnością ewentualne oferty będę rozważać już na spokojnie, zaś sama przerzucę się raczej na free lancera ;)

Czas na jakieś konkrety w tym poście. Na pewno w kolejce do pojawienia się tutaj czekają takie pozycje literackie jak:
Rękopis znaleziony w smoczej jaskini A.Sapkowskiego
Kroniki Czarnej Kompanii Glena Cooka
Niebo ze stali  R.Wegnera
Pan Lodowego Ogrodu t.4 (być może pojawi się później, wraz z poprzednimi częściami serii gdyż planuję powtórkę cyklu) J. Grzędowicza
Korona ze śniegu i krwi E. Cherezińskiej
Pasja według Einara j.w.
Trzy młode pieśni j.w.
Starcie królów sami wiecie kogo :)


To teraz sobie tylko wyobraźcie, że to wszystko czekało na mnie rok czasu i kurzyło się na półce, zastępowane chemią, biologią i egzemplarzami od portalu :)
Oto linki do książek, które znalazły się w stosie z lutego, a recenzje nie zostały zamieszczone na blogu

Recenzja Śmierciowiska Anny Głomb pojawi się w starej formie, jako że tekst nie doczekał się publikacji na portalu... Ponownie będzie z Życiem Pi.

Tym miłym akcentem pozdrawiam wszystkich, którzy się tu jeszcze pojawiają i mam nadzieję, że czeka mnie  tu jeszcze wiele czasu spędzonego na kleceniu tekstów, tym razem już z przyjemnością :)

niedziela, 20 stycznia 2013

"Zbuntowana" Veronica Roth


wydawnictwo: Amber
miejsce wydania: Warszawa
liczba stron: 384
oprawa: miękka
cena z okładki: 37,80 zł
ocena: 6/10

Są takie książki, które powielają schematy, trzymają poziom brazylijskiego serialu, nie ma w nich nic innowacyjnego i w dodatku zawierają mdlącą wkładkę – historię jakiegoś nastoletniego romansu. A mimo tych wszystkich wad czyta się je jednym tchem, przerzuca się kartki by dowiedzieć się, co dalej i kończy się z wypiekami na twarzy. Mają jakiś niezidentyfikowany czynnik, który pociąga za sobą i pochłania czytającego, zazwyczaj emocjonalny i dość prosty, a jednak chwytający za serce. Veronica Roth jest autorką takich właśnie książek – skierowanych do nastolatków, pełnych akcji, skrajnych emocji, z nutą nierzeczywistości.

„Zbuntowana” to już drugi tom przygód młodej Beatrice żyjącej w świecie podzielonym na frakcje – Serdeczność, Nieustraszoność, Erudycję, Prawość i Altruizm. Każda z nich cechuje się określonym wzorcem zachowania i funkcją pełnioną w całej społeczności. W tej części rozpoczynamy przygodę od momentu, kiedy równowaga idealnego systemu uległa zachwianiu. Życie Beatrice nabrało tempa, stała się ważnym członkiem Nieustraszoności, a jej Niezgodność (niedopasowanie do schematów frakcji) kartą przetargową w konflikcie. Jednocześnie jej życie prywatne powoli zamienia się w ruinę, podkopywane przez wir wydarzeń i skrajne emocje targające dorastającą dziewczyną. Komu i czemu służyć – frakcji, własnym emocjom, ogólnemu dobru, prawdzie, rozwijającej się miłości, rodzinie? Ten tom rozwinie odpowiedź na to pytanie, jednocześnie ukazując dalsze losy świata, który zaczyna się przeistaczać w coś zupełnie nowego.

Mając do czynienia z powieścią dla nastolatków (głównie dla płci żeńskiej) nie można oczekiwać objawienia – sam tytuł daje już znać, że na pomysłowość i odkrywczość liczyć nie ma co. Główna bohaterka faktycznie jest zbuntowana, tak bardzo, że miejscami zaczyna to być naprawdę irytujące i sprawia, że omija się akapity, w których Beatrice daje popis infantylności i zachowania godnego rozpieszczonego, niewychowanego bachora. Co gorsza, takie epizody robią wrażenie w jej otoczeniu i bywają skuteczne. Uwagę od temu podobnych smaczków odciąga natomiast intensywna akcja. Powieść nie jest głęboka, porusza powierzchownie tematy przywiązania, lojalności, przyjaźni, miłości, moralności, ale to właśnie nieprzerwana, pełna nagłych zwrotów akcja jest tym, na co autorka położyła nacisk. Taki wybór sprawia, że lektura wciąga i jest tak naprawdę pozycją na parę wieczorów – rozrywkową, łatwą i przyjemną.

Samo uniwersum, wpasowujące się kreacją w dystopijne wizje, ostatnio dość modne wśród literatów, jest kolejnym plusem „Zbuntowanej” i jej poprzedniczki, „Niezgodnej”. Mimo tego, że zasady, na których pisarka oparła stworzony świat nieco zalatują sztucznością i brakiem realizmu, nadają wszystkiemu przejrzystości i dobrze komponują się z całą fabułą – nie są tylko tłem, ale jednym z wielu zmiennych elementów, ewoluujących wraz z biegiem wydarzeń.

„Zbuntowana” jest udaną kontynuacją poprzedniego tomu i każdy, kto znalazł odrobinę przyjemności w zatapianiu się w życiu emocjonalnym młodej Beatrice i jej świecie, na pewno nie będzie zawiedziony, wręcz przeciwnie – czeka go kolejne kilkaset stron dobrej zabawy. Spotkanie z serią Veroniki Roth to oglądanie obrazu, który w całości jest dynamiczny. Każdy komponent: bohaterowie, świat, zasady, ulega zmianom, co składa się na szybkie tempo wydarzeń i rozrywkowy charakter książki. Natomiast czytelnikowi ambitnemu, szukającemu w literaturze czegoś więcej polecić można omijanie tych pozycji szerokim łukiem. Wszak jest to młodzieżówka, więc niczego poza wybuchami, romansem i dynamiką uświadczyć nie można.