niedziela, 6 stycznia 2013

Pas Deltory 1-6, czyli o serii słów parę.

Jeżeli ktoś jest uważny i śledzi nowości na rynku wydawniczym, wie, że 1-6 to nie jest cała seria wyprodukowana (tego słowa używam świadomie) przez Emily Roddę. Części jest osiem, są oprawione interesującymi grafikami, niewielkie w swojej objętości, a feeria barw na okładkach i fikuśna czcionka dają Wam znać, że czeka Was niezwykła przygoda w wyjątkowo fascynującym, fantastycznym świecie. Każdy z tomów cechuje też duża czcionka jeśli chodzi o samą treść i bardzo przydatne, krótkie streszczenie tego, co wydarzyło się w poprzednich częściach. Na skrzydełkach trąbią o tym, na ile języków przetłumaczono to arcydzieło, ile milionów udało się sprzedać i co ciekawsze, wspominają o tym, jak to Roddę porównują z Rowling. Naprawdę?

Pokrótce przedstawię Wam historię stworzoną/odtworzoną przez autorkę. Deltora, kraina mlekiem i miodem płynąca, gnije powoli od środka przez działanie podstępnych wysłańców Władcy Mroku czającego się poza granicami (to na pewno nie jest Sauron...?). Wkrótce prawowity król zostaje odsunięty od władzy i ucieka, zaś pałac w Del przejmuje Władca i jego mroczne sługi. Po wielu latach od tego wydarzenia ocaleni przyjaciele rodziny królewskiej postanawiają przekazać dziedzictwo tych przeżyć swojemu potomkowi i wysyłają szesnastoletniego Liefa (a może Eragona..?) wraz z jego opiekunem, Bardą na wyprawę - muszą odzyskać siedem kamieni mocy, które, wprawione do Pasa Deltory, dadzą możliwość pokonania uzurpatora i przywrócenia na tron zaginionego następcy tronu .

Na Gildii.pl z racji obowiązku powstawała do każdego tomu osobna recenzja. Tutaj nie ma takiej potrzeby, tym bardziej, że książeczki są naprawdę niewielkie i niezbyt bogate w treść, zaś fabuła jest prosta jak budowa cepa i na tyle niewymagająca, że mogłabym z powodzeniem w paru notkach sklecić udane streszczenie szczegółowe całej serii, które prawdopodobnie nie pomijałoby niczego istotnego. Czy to oznacza, że dla Roddy nie ma nadziei? Jakaś jest... Na tyle, na ile można stwierdzić mimo tłumaczenia, pisarka ma lekkie pióro i umiejętność wymyślania chwytliwych, krótkich historyjek, które mogą zapełnić nam jedno popołudnie. Uniwersum oparte jest o wszelkie możliwe schematy znane z literatury fantasy, a sama fabuła to jeszcze bardziej tradycyjne "od zera do bohatera" plus "zły Władca Mroku uciska biedną ludność, a grupka śmiałków rusza na wyprawę aby go powstrzymać" (Drużyna Pierścienia!...Drużyna Pasa?). Jest kolorowo, jest bajkowo i przyjemnie. Czyli jak w milionach innych powieści młodzieżowych, więc niby czemu miałabym linczować jedną z wielu? Otóż jest taka jedna rzecz, która mnie wyjątkowo zniechęciła po dwóch tomach i która przyćmiewa lekki, sympatyczny świat i radosne opowiastki. Jest to uparte, niewzruszone trwanie w schemacie ukształtowanym od pierwszego tomu. Kolejne odsłony są bliźniacze w swojej strukturze. Na tyle bliźniacze, że już w trzecim tomie dokładnie wiemy, przy odrobinie spostrzegawczości, kiedy bohaterom powinie się noga, że zaraz po tym pojawi się coś, co jeszcze bardziej odbierze nadzieję, a na końcu pojawi się nieoczekiwany ratunek. Przypadkowo oczywiście. W sześciu tomach, przypadkowo. W sześciu tomach tak samo. Po czterech częściach, nieubłaganie identycznych, miałam nadzieję, że może to tylko taki wstęp do właściwego rozwinięcia akcji. Nic podobnego! Nabywając kolejny tom, mamy do czynienia z takim samym produktem, z kosmetycznymi zmianami, innym miejscem akcji, innymi postaciami pobocznymi - tak naprawdę wszystko na jedno kopyto.

Trudno w takim układzie stwierdzić, kto powinien zabierać się za takie właśnie książki. Czcionka oraz poziom języka jednoznacznie wskazują czytelnika młodszego wiekiem, który dopiero zaczyna samodzielnie poruszać się po literaturze i dokonywać własnych wyborów. Problem w tym, że moim skromnym zdaniem, dużo lepszym wyborem byłby tutaj Tolkien i jego, ostatnio przywrócony do medialnego życia, "Hobbit", a choćby i uroczy "Harry Potter". Porównanie Rowling do Roddy jest krzywdzące dla twórczyni Hogwartu - powieści Rowling napisane są ładniejszym i bardziej złożonym językiem, przede wszystkim jest to jakiś autorski pomysł i na pewno przygody młodego czarodzieja rozwijają wyobraźnię zdecydowanie znacznie intensywniej, niż ok. 150 stron każdego z tomów "Pasa Deltory". Zaznaczam, że osobiście fanką Pottera nie jestem, więc to porównanie nie jest podyktowane młodzieńczym sentymentem. Tego typu lektury dostępne są już dla ucznia czwartej klasy podstawówki, więc...być może Rodda tworzy dla jeszcze młodszych?

Jeżeli ktokolwiek z Was, skuszony czy pozytywnymi recenzjami pierwszych tomów (nawet moje były "na plus") czy pozostałych, które również są ciepło przyjmowane przez internetowych recenzentów, ma w dalszym ciągu ochotę liznąć trochę pisarstwa tej autorki - polecam poprzestanie na kilku pierwszych tomach, bądź spore zdystansowanie się do tej serii i potraktowanie jej, jak czytadła na wieczór. A przede wszystkim uzbrojenia się w wiedzę, że jest to tasiemiec złożony z bardzo podobnych "członów" i fajerwerków nie będzie. W dalszym ciągu seria stanowi jakąś alternatywę spędzania czasu, z czymś lekkim i niewymagającym. I z tym Was zostawiam, choć moja sugestia jest taka - czas jest cenny i można go spożytkować przy czymś pełniejszym, zaś Deltorę zostawmy dla dzieci i młodszego rodzeństwa - im podobna lektura może wyjść na dobre.

Zakończę czymś bardziej optymistycznym, na niedzielne popołudnie:

1 komentarz:

  1. Czasem lubię sięgnąć dla odpoczynku po fantastykę dla młodszej młodzieży, bez seksu, romansu z wampirem czy duchem itp Ostatnio w wersji audio słucham serii o Ulyssesie Moor i sobie ją chwalę.Na liście mam też Pas Deltory i pewnie, tak ja piszesz, sięgnę po pierwsze tomy i na tym poprzestanę

    OdpowiedzUsuń