środa, 3 sierpnia 2011

Podróże po północy i inne takie..

Miesiąc spędziłam na rpg, kolejne dziesięć dni w urokliwej (bardziej lub mniej) Norwegii.  W tym czasie połknęłam tylko dwie książki (nic dziwnego, na rpg nie ma czasu czytać) i właściwie, nie zaskoczyły mnie niczym, nie było rewelacji. Pierwszą z nich była "Ja jestem Halderd" Ewy Cherezińskiej, czyli druga po "Sadze Sigrun" pozycja o kobiecie jarla Norwegii. Jest dużo mroczniejsza od swojej poprzedniczki i wydarzenia są bardziej zawiłe, że tak to ujmę, lecz poza tym zmienia się niewiele. Dalej mamy dozę informacji z historii Norwegii opakowanych w fikcyjna fabułę, mamy kwieciste opisy uczuć kobiety, jej myśli i scen łóżkowych w postaci porównań homeryckich. Czyli nic zaskakującego. Trochę tylko znudziły mnie już opisy troski o synów, ponieważ wątek troskliwej matki był ciągnięty długo w poprzedniej części kształtującej się już powoli serii i kontynuowanie go z takim zapałem doprowadziło do przejedzenia się nim. Pani Ewa ma jednak dryg do tworzenia ciekawych postaci o rozmaitych różnicach charakteru, co pokrywa wszelkie "nudy" związane z wtórnością. Książka wydała mi się ciekawa pod względem psychologicznym. "Saga Sigrun" była opowieścią o kobiecie, która wyszła z domu, gdzie był kochający ojciec, trochę dziwna, lecz też kochająca matka, zaś jej małżeństwo było ziszczeniem jej marzeń, mimo że partnera wybrał ojciec. Sigrun nawiązywała zdrowe stosunki z ludźmi, dobrze podchodziła do spraw wychowania dzieci - była zdrowa psychicznie, upraszczając. Natomiast Halderd, która doświadczyła bardzo ciężkich doświadczeń w młodym wieku, ma już mniej zdrowia w sposobie myślenia, nawiązywanych relacjach itd. Jej przemiana po nieciekawym dzieciństwie i nieudanym małżeństwie jest opisana bardzo zręcznie. Można zauważyć różnice reakcji kobiet, podobieństwa i różnice ich priorytetów, pojęcia moralności, rodzicielstwa itd.
W każdym razie, powieść jest zwyczajnie dobra. Jest zgodna historycznie, zawiera wiele informacji o codziennym życiu północnego ludu w X wieku i ma wiele fantastycznych smaczków, które moim zdaniem czynią ją wyjątkową.
Towarzyszyła mi zresztą już w Norwegii, więc czytało się to ciekawie wśród fjordów.
Potem nadeszła pora "Opowieści z Wilżyńskiej Doliny" pióra Anny Brzezińskiej. Tutaj nie chcę się rozpisywać, ponieważ z uwagi na różne wydarzenia towarzyszące lekturze moja opinia mogłaby być...aż za bardzo subiektywna i doszłoby zapewne do niesprawiedliwej oceny. Jeśli chodzi o sam tekst, mam mieszane uczucia. Z jednej strony był napisany rewelacyjnym językiem, wykreowane przez autorkę postaci miały swoje wyraźne barwy, ale z drugiej - nie chciałabym do tej książki wracać, bo nie ma po co. Czytało się dobrze, łatwo, szybko, ale nic poza tym. Choć jak wspominałam, wrażenia mogą być pochodną towarzyszących czytaniu wydarzeń.
Sama zaś Norwegia...jakby to ująć. To smutny kraj. Zalatuje na odległość komunizmem. Kiedy wchodzi się już w cywilizację (o co trudno, nie powiem), można zderzyć się z szarą masą. Z koleżankami świeciłyśmy na odległość, ponieważ np. Ada miała rubinowe włosy. Nie spotkałam tam nikogo o nienaturalnym kolorze włosów. Nie spotkałam też wielu osób prezentujących jakąś subkulturę, albo cokolwiek odmiennego. Być może byłam tam za krótko. Architektonicznie również Norwegia hardo przyczyniła się do długich godzin snu na szybie auta. Wszystko po paru godzinach podziwiania zlewa się w jedno - domki z regipsu pokryte drewnianymi deseczkami pomalowanymi zwykle na stonowane kolory, bądź brąz. Nawet w Bergen było tego mnóstwo. Do porzygu. Ach, no i te ceny. Paliwo za siedem złociszy, zwykłe zakupy spożywcze za grube setki, pizza prawie pięćdziesiąt. Z wad, co by tu jeszcze...oni są zwyczajnie trochę nudni.
Główną atrakcją kraju wikingów jest przyroda i tu trzeba przyznać - to było niezwykłe. Spotkaliśmy na szlaku baranki, koziołki, wszystko sobie po prostu między nami chodziło. Krzaczki uginające się od jagód, nagie skały co krok zmuszające wijący się ludek do wybijania tuneli lub stawiania kruchych konstrukcji, które nie mogą mieć parteru, bo na jego poziomie jest właśnie skalny potwór uprzykrzający życie. Woda, wszędzie mnóstwo wody spływającej potokami do błękitnych i grafitowych rzek, do fjordów, w których łowiliśmy rozgwiazdy i spotkaliśmy delfiny. Przeróżne dziwne porosty, których w Polsce nie można uświadczyć, całe pola mchów, wielkie lasy drzew zdecydowanie potężniejszych od naszych sosenek i świerczków. Człowiek jest tam w zasadzie człowieczkiem. Dodajmy do tego przepaście, wodospady, jaskinie i mnóstwo innych ciekawostek związanych z górami i wodą (o, jeszcze lodowce i śnieg w lipcu).
Nie mniej jednak, mimo urzekającej fauny i flory, powrót na tereny UE był złapaniem ponownie oddechu. "To znam, tu jest bezpiecznie". I od razu zrobiło się inaczej, choćby most pomiędzy Szwecją i Danią był krzyczącym znakiem "tu zwycięża człowiek i potęga umysłu". Robiło wrażenie. Zaroiło się nagle od indywiduów, harleyowców, skate'ów i tym podobnych osobistości. Moich ulubionych metaluchów też.
Ostatecznie jednak za najlepszą część spędzonego czasu uznaję RPGi. Miesiąc gry, szermierki (tak, polubiłam szermierkę), nowych doświadczeń i znajomości. Aż żałuję, że nie okradłam banku i nie mogę wpaść choćby na jeszcze jeden turnus. To byłoby już burżujstwo, ale co mi tam.
Tym czasem wracam do porywającej lektury "Lepszego" Łysiaka. Zaczynam uwielbiać tego pisarza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz