poniedziałek, 27 lutego 2012

"Nieśmiertelność zabije nas wszystkich" Drew Magary

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 463
Cena sugerowana: 42zł
Ocena: 8/10


Postęp jest nieuchronnym zjawiskiem w naszych czasach. Każda młoda osoba zapewne zastanawia się już dzisiaj, co zmieni się przez następne kilkadziesiąt lat i jak bardzo technologicznie, a co za tym idzie jakościowo będzie wyglądało nasze życie. Drew Magary stworzył alternatywną wersję takiej przyszłości, z jednym, bardzo istotnym dodatkiem - w tej przyszłości istnieje lekarstwo na śmiertelność. 

John Farell zażywa lekarstwo w 2019 roku, kiedy objęte jest jeszcze prohibicją. Odnajduje działającego nielegalnie lekarza, którzy ma zapewnić kurację również jego przyjaciółce Katy. W czasie kiedy mężczyzna czeka na dziewczynę pod budynkiem, w którym ma odbyć się zastrzyk nieśmiertelności, wieżowiec nagle wybucha, grzebiąc pod gruzami lekarza oraz Katy. I tak zaczynają się "szczęśliwe" lata nieśmiertelności Johna.

Pisarz wstrząsa czytelnikiem od samego początku. Na pytanie "co by było gdyby?" odpowiada w sposób druzgocząco realistyczny i prawdopodobny, rozrysowując wizję świata, w którym ludności stale przybywa, giną wszelkie wartości związane ze śmiertelnością, a nad planetą zaczyna wisieć widmo braku pożywienia i wody. Wybuchają konflikty na tle ideologicznym, obumierają stare religie, rośnie liczba przestępstw. Ludzie nie chcą już zawierać trwałych małżeństw, lub zawierają je na kilka lat, a na ciężarne kobiety powoli patrzy się wilkiem. W tym wszystkim próbuje odnaleźć się John, który jest, można powiedzieć, każdym z nas. Prowadzi nas za rękę przez świat zepsucia, ale też przez swoje bardzo osobiste perypetie. Stara się odnaleźć w rzeczywistości, która zupełnie go przytłacza, wciąga, ale jednocześnie nie pozwala zapomnieć o skutkach, które zabierają mu po kolei wszystko, w co wierzył. Pokazuje nam długie, ale okrutne życie, pełne taplania się w masie zdegenerowanej ludzkości, w której on chciałby odnaleźć odrobinę szczęścia.

Świat nieśmiertelności zrobił na mnie duże wrażenie. Jest zobrazowany w książce na tyle wiarygodnie, że trudno nie przyznać pisarzowi racji w wielu kwestiach. Magary opisał głównie wydarzenia w Stanach Zjednoczonych, ale co kilka rozdziałów pojawia się tzw. przegląd prasy, w którym można zauważyć też "newsy" z innych części świata. Autor nie skupił się jedynie na okresie tuż po wynalezieniu cudownego leku. Książka podzielona jest na cztery części - Prohibicję, Upowszechnienie (2029), Nasycenie (2059) i Korektę (2079), co pozwala na szerszą obserwację zmian w życiu Johna. 


Ogólne wrażenie pozostawione przez książkę jest bardzo silne i chodziło za mną cały wczorajszy dzień, dlatego recenzja pojawia się dopiero dziś. Lektura jest dość przygnębiająca, ale wzbudza też wiele żywszych emocji i na pewno skłania do głębszych przemyśleń. Całokształt daje niezwykłe wrażenie, jakby przeczytało się pamiętnik pisany ku przestrodze. Ja osobiście już zdecydowałam, że lekarstwa na śmiertelność z całym przekonaniem bym na Ziemi nie chciała. Polecam gorąco :)

Za książkę bardzo dziękuję panu Marcinowi i wydawnictwu:

piątek, 24 lutego 2012

"Martwe Jezioro" - Marcin Mortka

Wydawnictwo: fabryka słów
Liczba stron: 306
Cena sugerowana:  28,60 zł
Ocena: 4/10


W świecie przedstawionym w powieści dzieje się wyjątkowo źle. Niegdyś szczęśliwe ludy natarła armia nowej zamorskiej rasy - Tuaisceartan, którzy przybyli rządzić nimi wszystkimi z pomocą Smoczycy. Gadzina oprócz zniszczenia zasiała też inną zarazę - na każdy lud z osobna rzuciła klątwę związaną ze specjalnymi talentami danej nacji. Po nieudanym powstaniu zwanym Burzą świat pełen jest smoczych kultystów a jedyna wolność zdaje się widnieć za Martwym Jeziorem, gdzie uciekły tajemnicze elfy i gdzie przekleństwa zmarłej już Smoczycy zdają się działać słabiej.

Naszym bohaterem jest Mads Voorten, bohater Burzy, który w tajemniczych celach wyrusza za Martwe Jezioro. Od początku pojawia się pierwszy minus książki - główny bohater ma bardzo irytującą osobowość. Jest niepokorny, w wielu sytuacjach zachowuje się głupio i nielogicznie (a ponoć jest doświadczony...), a jego postępowanie i traktowanie innych przywodzi na myśl wioskowego chama, a nie zaznajomionego z życiem pułkownika. Co kilka stron ma się wrażenie, jakby Mortka bardzo chciał, by Mads był bardzo fajny, "cool" i miał wyraźną osobowość. W rzeczywistości wyszedł przygłup, bez klasy, ale też bez wyjątkowego rysu. W rzeczywistości taki człowiek w wojsku nie przeżyłby dłużej niż dzień...

Mads napotyka na swojej drodze, oczywiście zrządzeniem losu, kilku innych towarzyszy - Malhorna, młodego niepokornego wojownika z Głuchoboru, któremu towarzyszy jako ochrona Veeilan, niemego Istvana przemawiającego przez ogromnego kruka oraz smoczą Strażniczkę, która porzuciła smoczy kult. Wszyscy mają wspólny cel podróży, co też okazało się przypadkowe, lecz kryją przed sobą powody wyprawy. I znowu kreacja bohaterów kuleje. Ich kłótnie wydają się nienaturalne, buta Malhorna zdecydowanie przerysowana, osobowość Strażniczki bardzo mdła i mało realistyczna, a Istvan to często jedynie cień wyprawy - wydaje się być tajemniczy, ale gdy zostaje odkryte kim jest, fajerwerków nie ma. 

Lwia część książki to opis ich wyprawy i nowych niebezpieczeństw, ale z tej strony również nie jest dobrze. Potyczki są opisane bardzo banalnie, dynamika niby jest, ale w czytaniu bardzo przeszkadzają nienaturalne zachowania drużyny - choćby komentarze i kłótnie Madsa z Malhornem. Problemem jest fakt, że takie potyczki i przygody, niezbyt pochłaniające uwagę, to prawie cała książka. Kolejną uwierającą sprawą jest niewyobrażalna wtórność. Styl pisania tchnie Ziemiańskim, a wiele pomysłów aż kole w oczy  Tolkienem, Grzędowiczem (kult kapłanów, którzy odmieniają stary porządek...)  i innymi sprawdzonymi motywami. Wydaje się być to tekst bardzo niesamodzielny, co przeszkadza przy czytaniu. Co chwile uruchamia się w głowie informacja "to już było!". 
 Sprawę ratuje kreacja świata. Pomysł z różnorodnymi nacjami o własnych talentach, obciążonymi przekleństwami, nadchodzący koniec starego porządku, elfy które kryły się za Jeziorem mając swój własny, ukryty plan... To wszystko też już było w różnych formach, ale podczas czytania interesowało i zachęcało do dalszego poznawania świata. Niestety, to w sumie wszystko, co mi się spodobało. 

Ocena jest bardzo niska z wyżej wymienionych powodów, choć uważam, że osoby nie czytające na co dzień fantastyki i lubiące książki cechujące się dużym natężeniem akcji mogłyby docenić pisarza. Wydaje się ponad to, że jest to pierwszy tom jakiejś serii, więc jeśli tylko lubicie literaturę pełną przygód i niewymagające motywy, możecie sięgnąć - język nie kole w oczy, historia też nie jest odstręczająca mimo wtórności. Ostatecznie może to być niezobowiązująca lektura na marcowy wieczór.

środa, 22 lutego 2012

"Szalbierz. Powieść awanturnicza z XIII wieku" Tomasz Łysiak

Wydawnictwo: Picaresque
Liczba stron: 526
Cena sugerowana: 34, 90zł
Ocena: 8/10



Rzecz dzieje się w Polsce roku 1237. Drogami na południu kraju podróżuje śniady mężczyzna, posiadacz wozu pełnego cudowności i interesującego imienia: Jeruzalem. Towarzyszy mu nieodmiennie jego małpka Gigi, która wzbudza zainteresowanie wśród gawiedzi, podobnie jak jej właściciel. Jeruzalema i jego towarzyszkę w Bieczu zaskakuje przedziwny bieg wydarzeń, który decyduje o dalszej przyszłości egzotycznego podróżnika.

Mężczyzna jest tytułowym szalbierzem, obwoźnym kupcem, aktorem, sprzedawcą świętych relikwii i cyrulikiem, kiedy trzeba. W Bieczu dokonuje nieplanowanego morderstwa karczmarza w swojej samoobronie, co ściąga na niego niechęć okolicznych wieśniaków i każe wyruszyć w dalszą drogę. Na trakcie napotyka niesamowitego rycerza Dragiełłę herbu Kraplan, który w zardzewiałej zbroi i z resztką tarczy ma zamiar ruszać na pomoc biednym i uciśnionym tego świata, dzięki czemu ratuje oszustowi życie. Do Jeruzalema przyłącza się też dziwny chłopiec niemowa, który ma na piersi wytatuowany przedziwny znak, nie boi się szalbierza i bez względu na zastraszanie, nie odstępuje mordercy na krok. I tak zaczyna się przygoda tej, dziwnej przyznacie, drużyny.

Przede wszystkim byłam zachwycona miejscem wydarzeń - nareszcie Polska - a więc i polska ksenofobia, nutka historii z trzynastego wieku i masa anegdot z naszych stron. Przygody Jeruzalema i Dragiełły mają miejsce przy nadwiślańskim szlaku, a więc wyjątkowo charakterystycznie jak dla naszego kraju. Najbardziej znamiennym elementem książki nie jest jednak miejsce akcji, a nasi niesamowici bohaterowie, którzy, trzeba przyznać, są wielkimi indywidualistami o własnych celach, cechach osobowości i zwyczajach. 

Dragiełło, potomek św. Jerzego,  jest wykreowany na wzór tradycyjnego średniowiecznego rycerza, z małym dodatkiem - celem jego życia jest upolowanie smoka, w którego mocno wierzy (jak i we wszystko inne co związane np. z naturą duchową, religijnymi widzeniami itd.). Jego postać jest niebywale zabawna i dodaje wiele smaku i humoru do całości. Jeruzalem to przeciwieństwo kompana - oszust, o podejrzanej gębie, podążający za łatwym zarobkiem kosztem idiotów wierzących w jego szalbierstwa. Osobowość mężczyzny nie jest jednak jednobarwna i poznajemy go głębiej dopiero podczas dalszych wydarzeń.
 Im dalej w las, tym do drużyny dołącza więcej osobliwości, może nie tak wyrazistych jak dwójka głównych bohaterów, ale na pewno bardzo różnych i nietypowych dla współczesnego fantasy zapchanego magami, najemnikami i niezniszczalnymi rycerzami.

Cała powieść oparta jest na podróży dwóch panów oraz chłopca, którzy eskortują do domu wyrwaną z rąk dzikusów białogłowę. W międzyczasie pojawia się niewyraźny wątek chłopca, który wziął się znikąd i jego pochodzenie jest owiane nimbem tajemnicy. Sprawy jednak szybko się komplikują - białogłowa oszalała i zaczyna wieszczyć, na szalbierza poluje tajemniczy zakon, a Dragiełło pakuje się w kabałę razem z resztą. W dodatku do Polski nadciąga orda tatarska, siejąc pożogę, co zresztą znamy z historii. Dla opornych dodam tylko, że historia jest jedynie tłem, a wszystko skupia się wokół wydarzeń i tajemnicy, która coraz bardziej spowija podróżników.

Trudno było mi ocenić książkę, ale przeważył brak wyraźnych minusów. Język jest stylizowany, pojawia się spora dawka humoru, historia jest niebanalna, pomysły nie tchną nudą ani wtórnością, a najważniejsze - postacie są bardzo różnorodne, wyraziste i niezbyt schematyczne. Akcja jest wartka i osadzona w ciekawym miejscu. Autorowi udało się też uniknąć większych odchyłów do fantastyki, pomijając wieszczby i żywe niemal przeznaczenie plączące drogi bohaterów. Pojawiło się kilka literówek, które jednak nie przeszkadzały w dalszej lekturze. Można się uprzeć przy minusie, jakim byłoby zbyt późne odkrycie kolejnych poszlak odsłaniających prawdę o podróżnikach, ale z drugiej strony nie jest to kryminał i większą uwagę autor poświęca samym przygodom i przemianom szalbierza. Z uwagi na mnogość zalet, polecam książkę, tym bardziej, że nie jest raczej dobrze znana :)

niedziela, 19 lutego 2012

Top 10: muzyczni idole

Na Top 10 skusiłam się i ja, jako że muzyka jest nieodłącznym elementem mojego życia od najmłodszych lat:)









1.  Adam Skorupa & Paweł Błaszczak

Trudno ich tu nie umieścić, patrząc na mój ranking lastfm i to, że muzykę z wiedźmina wynoszę na piedestał już od dobrych kilku lat. Chodzi oczywiście o ścieżkę dźwiękową do naszej polskiej, znanej gry komputerowej z angielskiego zwanej The Witcher :) Panowie od początku zadziwili mnie niezwykłością kompozycji, niepowtarzalnym klimatem, idealnie dopasowanym do...treści książek. Towarzyszą mi przy czytaniu Sapka, ale nie tylko. Tutaj


2. Korn 

Dopiero od dwóch lat pochłaniam każdy utwór STAREGO Korna, jako że dubstepowego nie zdzierżę. Nie mniej jednak, kocham ich za teksty, duszny klimat wielu utworów i niezwykłą szczerość ujętą w wyjątkowe słowa wielu kawałków Daddyego. Muzyka tworzona przez człowieka skrzywdzonego przez życie, zadziwia dosadnością i nieprzeciętną emocjonalnością.

3. Katatonia

Wielu słysząc tę nazwę myśli o ciężkim, nieprzystępnym metalu. Nieprawda :) Kocham Katatonię zarówno za stare, ciężkie albumy o chłodnym brzmieniu opatrzonym growlem, jak i za kompozycje bardziej dark rockowe, melancholijne z przeważającym delikatnym, ale głębokim wokalem. Jest to muzyka przepełniona niezwykłą emocją i również teksty są niczego sobie.
TUTAJ


4. Nightwish

Narzeka się na cukierkowość tej grupy, ale ja nie jestem w stanie ich nigdy porzucić. Nightwish poprawia mi zawsze nastrój, zachwyca epickością, orkiestrą i szczególnie - nagraniami z orkiestrą londyńskiej filharmonii, którą możecie kojarzyć ze ścieżki dźwiękowej do Władcy Pierścieni. Poza tym kocham długie, niemal filmowe kompozycje Tuomasa idealne do czytania magicznych książek.
TUTAJ


5. Howard Shore 

Pan odpowiedzialny za całą ścieżkę dźwiękową do Władcy Pierścieni. Muzyka wycisza, albo pobudza wyobraźnię przy żywszych kompozycjach. Jest świetnie skomponowana, idealnie pasuje mi do tolkienowskiego uniwersum i pomaga niekiedy w nauce. Podziwiam tego pana za stworzenie tak kompletnego dzieła.
TUTAJ


6. Ulver

Zespół o wielu obliczach. Tworzą muzykę eksperymentalną, mają parę albumów metalowych, ale większość to czysta ekspresja raczej nie do sklasyfikowania. Są płyty o łagodnym, przyjemnym brzmieniu, są też takie, które mimo spokojnych utworów, wprowadzają niepokój i powinny być odsłuchiwane w ciemności. Uwielbiam taki dualizm.
TUTAJ


7. Red Hot Chili Peppers

Bardziej mainstreamowo. Po prostu uwielbiam głos Kiedisa, podoba mi się wiele tekstów i bardzo pozytywnie nastraja. Funkowe utwory pomagają w szkole i w szare dni. Dawka energii na nowy dzień, dobry wokal i ot - fajna muzyka, lekka i przyjemna.
TUTAJ


8.  Hagalaz Runedance

Dźwięki z dalekiej Norwegii, wprost z ziemi wikingów. Pogański akcent solowego projektu pewnej pani o niezwykłym wokalu. Można zamknąć oczy i znaleźć się pośród jarlów na dalekich fiordach. Towarzyszyła mi podczas wyprawy do Norwegii, ale też przy wielu książkach.

9. The Cure

Ten zespół nie powinien zajmować żadnego miejsca, ponieważ był w moim życiu od zawsze. Zimne brzmienia niektórych albumów, wyjątkowe teksty, często pełne trafnych metafor i spokojny wokal Roberta Smitha. Kapela, na której wzorowało się wielu, m.in. moja kochana Katatonia.

10. Grzegorz Ciechowski

Również miejsce w rankingu tu nie gra roli. Grzegorza Ciechowskiego cenię zarówno za Republikę, Obywatela G.C. jak i za ścieżkę dźwiękową do polskiego filmu "Wiedźmin". Był niezwykłym autorem tekstów, można rzec - poetą i wyjątkowym twórcą muzyki. Niezapomniana postać dla mnie i dla historii polskiego rocka.
TUTAJ

wtorek, 14 lutego 2012

Niewalentynkowo

Wszystkim omotanym w serduszka, kwiatuszki, czekoladki, wstążeczki i misiaczki przypominamy o tym, że dziś jest siedemdziesiąta rocznica powstania Armii Krajowej (14.02.1942)co chyba jest warte wspomnienia w natłoku słodkości i urokliwości, a na pewno dla niektórych ważniejsze.

Pozdrawiam!

piątek, 10 lutego 2012

"Na Syberię" Per Petterson

Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 269
Cena: 39,90zł
Ocena: 6/10


Z książką Pera Pettersona spotkałam się w dość dziwnych okolicznościach. Szarawa, pełna zimnych kolorów okładka po prostu przemówiła do mnie z półki, twierdząc najwyraźniej, że skrywa jakąś niezwykłą historię. Trudno odmówić tu niezwykłości, niebanalności, ale nie jestem do teraz przekonana, czy to wszystko, czego trzeba dobrej książce.

Od początku jesteśmy zaznajomieni z dwójką rodzeństwa - Jesperem i jego siostrą, która snuje całą opowieść i relacjonuje swoje wspólne życie z bratem, a także parę lat bez niego. Rzecz dzieje się w Danii, gdzie pod każdą fałdkę ubrania wkrada się nieprzenikniona wilgoć. Głęboka prowincja koło portowego miasta, bieda, obory pełne chudych krów i lato spędzone na polu. Dwójka dzieci żyje w rodzinie ludzi, których ja śmiało nazwałabym socjopatami bez mrugnięcia okiem.

Można też powiedzieć, że są to ludzie nieszczęśliwi, których marzenia zostały przekreślone na starcie, choć nie wiadomo jak wytłumaczyć antypatyczność i dziwactwo np. ojca dzieci, który, jak opisuje dziewczynka, od najmłodszych lat był zimny i nie okazywał uczuć. Od początku człowiek taki jak my, człowiek zachodu, ma poważną zagwozdkę. Wiadomo, że na północy relacje są chłodniejsze, jak tamtejszy klimat, ale czy aby na pewno Per Petterson przedstawił te relacje wiarygodnie? Mamy do czynienia z opisem życia prostych ludzi, ale niemal wszyscy oni zachowują się jakby codziennie im ktoś umierał. Każdy z nich to wzorzec zachowań antyspołecznych i są mocnym kontrastem do pojawiających się gościnnie bohaterów drugoplanowych, ciepłych, obdarzonych, no cóż, jakimikolwiek pozytywnymi myślami czy intencjami. Do tych drugich należy też Jesper, chłopak od najmłodszych lat zafascynowany Leninem i przekonany o swoim proletariackim przeznaczeniu.

"Na Syberię" to najbardziej ponura i smutna książka, jaką czytałam. Przede wszystkim ponura dlatego, że narratorka wydarzeń wydaje się być osobą, w której życiu nie pojawiła się prawie nigdy prawdziwa radość. Jest zupełnie odrębnym elementem, nie pasującym do społeczeństwa w żaden sposób. Doświadczona przez niezdrowe relacje z zimnymi, dziwnymi rodzicami, biedę i ciąg niepomyślnych wydarzeń snuje swoje historie niemal z idealną obojętnością. "Na Syberię" to świat ludzi bez większych marzeń, celów, perspektyw. Nakłada się na to tło II wojny światowej,  tragedii tamtego czasu, chociaż nie jest to tematem książki. Bohaterka jest jak z lodu, miejsca wydarzeń są szare, zimne i nieprzyjemne, a jedynym promykiem jest Jesper, który i tak nie pomaga za bardzo rozjaśnić tej grobowej atmosfery.

Nie dam tej książce zbyt wielkiej oceny, mimo, że nigdy czegoś takiego nie czytałam. Niezwykłość, to nie wszystko. Każdy element "Na Syberię" wydaje się być przypadkowy. Relacje dziewczynki czasami są wręcz oniryczne, albo tak chaotyczne, że można się zgubić. Relacje z bratem, mimo że domyślamy się że silne, nie są zbyt mocno zarysowane. W trzeciej części powieści bohaterka jest z nim rozłączona, a niemalże nie ma o nim mowy, jakby długa rozłąka z Jesperem była niczym. W dodatku dziewczyna jest tak antypatyczna, nieludzka, wyprana z emocji, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy to w ogóle jest możliwe? Można cierpieć na na trwałą apatię? Koniec jest równie dołujący jak cała reszta, nie wnosi niczego nowego, a w dodatku autor właściwie umieszcza informację o nim już w połowie książki. Jest to więc coś na kształt relacji antyspołecznej istoty z części swojego nieudanego życia.

Nie można całe życie czytać radosnych książek z dobrymi zakończeniami i okłamywać się o świecie, którego nie ma. Ale jednak warto postawić sobie pytanie - jaki jest sens niektórych powieści, które wymykają się ze schematu, ale nic poza tym? Ja po lekturze "Na Syberię" tkwię w przekonaniu, że już po pierwszym dziale, który jest całkiem ciekawy, mogłam sobie śmiało odpuścić lekturę. Książka nie wniosła nic do mojego życia, niczego się nie nauczyłam i nawet nie próbowałam, bo wiedziałam, że charaktery osób są przerysowane, więc trudno się uczyć czegoś od ludzi, którzy właściwie nie mają nic do powiedzenia i uformowani są z kamienia. Teoretycznie można by przyglądać się relacji rodzeństwa i błędom rodzicielskim, ale to wszystko również jest oprawione w ramę sztywności i braku wiarygodności. Szkoda. Nie mniej jednak - nie jest to zwykła lektura i nie jest to beznadziejna literatura. Jeśli ktoś lubi lirykę smutku zaklętą w prozę, zapraszam do spotkania z Pettersonem. 

poniedziałek, 6 lutego 2012

"Listy z pudełka. Sekret mojej mamy" Ann Kirschner

Wydawnictwo: AMF plus
Liczba stron: 319
Cena: 9,99zł


Literatura powojenna to m.in. literatura wspomnień. Nie tylko wspomnień snutych przez osoby skrzywdzone przez historię, ale również przez kolejne pokolenia, które z trudem wyłuskały ze swoich rodziców straszliwą prawdę i poznały realia, które ich, następców tamtych czasów, szczęśliwie ominęły. Jak się okazuje, nie każdy ma ochotę wyrzucić z siebie żal i smutek do świata, oraz przyznać się do doznanej krzywdy. Ann Kirschner, autorka "Listów.." jest córką kobiety, która należała całe swoje życie do tych powojennych milczków, którzy zatrzasnęli drzwi do przeszłości. W końcu jednak mama Ann, w bardzo podeszłym wieku, pozwoliła zadawać sobie pytania na temat życia podczas drugiej wojny światowej i przekazała jej listy - tak cenny dar, przez który w obozach pracy można było stracić życie.

Trudno jest ocenić książkę tak szczerą i prawdziwą, bez nuty kłamstwa. Warto jednak o niej opowiedzieć. 
"Listy.." to zbiór wspomnień Sali, Żydówki która wkroczyła w szesnastą wiosnę swojego życia w atmosferze hitlerowskich działań w Sosnowcu. Sala należała do bardzo pobożnej, wielodzietnej i bardzo biednej rodziny. Od małego pragnęła wyrwać się z okowów biedy i ciasnoty ubogiego i prymitywnego mieszkania. Gdy nadszedł list wzywający jej siostrę do obozów pracy, Sala zobowiązała się do zastąpienia jej i wyruszenia do Geppersdorfu, gorąco licząc na zarobek i poprawienie losów swoich i rodziny. Jak wiecie z historii, nie można było się bardziej pomylić.

Historia Sali nie jest detalicznym opisem drugiej wojny. To osobiste wyznania w listach kobiety skupionej wokół swoich małych-wielkich spraw. To troska o życie i zdrowie rodziców, rodzeństwa, wahań duchowych, opisy trudności obozowego życia. Sala miała szczęście nie zobaczyć nigdy obozów zagłady, życie przeciągnęło ją "jedynie" przez kilka obozów pracy. Autorka wspomina, że bywają osoby, które widziały Auschwitz przez dwa dni, a mimo to wykpiwają trudy jej matki, Sali, która w niemieckich obozach pracy spędziła całe lata. Dzięki tej książce pokazana jest cała prawda o życiu w tamtych warunkach, o relacjach między obozowiczami, karach, problemach ludzi uwięzionych w hitlerowskiej machinie, co pozwala nieco zmienić pogląd na pobłażliwe traktowanie ludzi, którzy nie doświadczyli obozów śmierci, ale spotkało ich coś niemal równie strasznego.

Listy mogą sprawić pewną trudność i zabrać kilka chwil - język jest archaiczny, a treść przepełniona emocjami. Trudno na to narzekać, kiedy się wie, w jakich okolicznościach powstawały. Jest to na pewno świetny przekaz, pamiątka po życiu zaledwie kilkunastu osób z całych milionów. Lektura jest przygnębiająca, bo tak naprawdę czego innego można spodziewać się po wspomnieniach z hitlerowskich obozów, czego poza teatrem śmierci, zaginięć i smutku. Wspomnienia Sali są niezwykle wzruszające i tym ciekawsze, że zawierają zawsze jakąś nutkę nadziei, optymizmu, wiary w dalsze życie. Bez wątpienia są to wspomnienia niewiarygodnie silnej kobiety.  Wszystko okraszone jest komentarzem córki, który uzupełnia tło historyczne i nadaje delikatnej fabularnej oprawy samym listom. Książka zawiera też sporo fotografii opisywanych osób.

Pozwolę sobie nie wystawić oceny. Bo jak można ocenić intymny, rodzinny pamiętnik, wystawiony na światło dzienne dla uświadomienia innych? Nie liczą się zawody pisarstwa i pomysłu, a to że się chciało i że Ann uhonorowała doświadczenie mamy w taki sposób. Polecam tę książkę każdemu, kogo nie odstrasza tematyka i nie boi się wiedzieć więcej.

sobota, 4 lutego 2012

Grombelardzka legenda - Feliks W. Kres



Wydawnictwo: MAG
Liczba stron: 534
Rok wydania: 2009
Ocena: 7/10
Cena sugerowana: 35zł                                              

Po tego autora sięgnęłam w księgarni w sierpniowe popołudnie, zachęcona głównie tym, że owego pana nie znam, a opisy wydawały się przekonywające. Miało być bardzo mrocznie, wręcz prawie najmroczniej w polskiej fantasy. Może powiem tak - koło mroku wiedźmina czy nawet warhammerowskich opowiadań to nie leżało. Do tego w opisie z tyłu książki jest mowa o brutalności, bezwzględności...naprawdę to nie to. Nie aż tak, w porównaniu do wielu polskich pisarzy fantasy, jak Komuda, Sapkowski, Grzędowicz itd.

Jak tytuł głosi, akcja toczy się w krainie Grombelard składającej się jedynie z kilku warownych miast i Ciężkich Gór, w których panują zorganizowane grupy bandytów będących w niemej zmowie z całą resztą Grombelardu. Góry, to właśnie to miejsce, w którym bohaterowie znajdują się najczęściej. Od pierwszych opowiadań poznajemy paru z nich - Dorlana-Przyjętego, mędrca, człowieka o wielkiej mocy pochodzącej z Pasm Szerni, Karenirę - armektańską łuczniczkę, która ma zaznajomić z łukiem grombelardzich kuszników oraz ogromnego, rozumnego kocura gadba - Rbita. Ich losy rozpoczynają się zupełnie osobno, by potem przeplatać się w dowolnych kombinacjach na terenie Ciężkich Gór. 

Jak wspominałam, mroku i brutalności nie ma w wymiarze "najbardziej w Polsce", ale jest coś, co na pewno liczy się dla wielu czytelników - brak wesołych baśniowych zakończeń i dobitnej przewidywalności. Przygody Kareniry i kocura gadba toczą się w krainie pełnej śmierci, nieprzyjemnych zbirów, zupełnie losowych wypadków, które prowadzą do nieszczęść i pomyłek fatalnych w skutkach. Świat stworzony przez Kresa mieni się oryginalnością na tle magiczno-elfich opowiastek, ma ścisłą konwencję i jest wykreowany od podstaw. Każda z przygód dowodzi temu, że nie jest to literatura ku pokrzepieniu serc. Kres stawia na klimat zimnych gór, deszczowej pogody, skalistych zbocz i sępów unoszących się nad głowami podróżnych. Sądzę, że to świetny wybór w dobie fireballi i innych epickich wynalazków.

Bohaterowie nie zdołali mnie do siebie przekonać, niestety, choć potencjał mieli niezły. Głównym mankamentem było to, że nie zmienili się w trakcie wydarzeń, mimo że historia opisuje kilka lat z ich życia. Szczególnie antypatyczna jest Karenira, która od początku przygód jest niezwykle pusta, naiwna i nierozsądna, a mimo traumatycznych przeżyć dalej tkwi w tej pustocie i od połowy książki jej zachowanie zaczyna mocno drażnić. Ma się wrażenie, że to zupełnie nieludzki twór, niezdolny do głębszej refleksji czy pójścia po rozum do głowy. Można by ją nawet nazwać herod-babą. Trudno śledzić z zapałem i wypiekami na twarzy losy kogoś, kogo chętnie uderzylibyśmy w twarz. Z kocurem gadba jest inaczej, ale niestety, jest postacią poboczną w stosunku do Kareniry, choć pojawia się dość często. Właśnie on wzbudza szacunek, podoba się i można instynktownie poczuć, że to jego przygody byłyby ciekawsze. Można jednak spojrzeć na to z drugiej strony - mało kto tworzy głównego bohatera takiego jak Karenira. Tu trzeba pochwalić pisarza - chyba w żadnym z aspektów nie poszedł na łatwiznę i jest to zupełnie odrębna kraina oraz sposób tworzenia postaci, w stosunku np. do bohaterów książek Fabryki Słów. 

Poza tym marudzeniem, "Grombelardzka legenda" to bardzo dobrze napisana książka. Czyta się ją przyjemnie i można ją spokojnie umieścić na półce z literaturą przygodową. Pisarz skupił się wyłącznie na akcji, cały czas coś się dzieje, ktoś jest w drodze, ktoś walczy. Nie ma żadnych elementów zastoju, ani chwili na oddech. Trochę szkoda, bo momenty akcji prowadzą przez fabułę szybko i nagle książka się kończy, a człowiek niewiele pamięta poza dobrym klimatem i przyjemnością czytania. Mówię szkoda, bo brakowało mi rozwinięcia wątku samego świata, poznania innych krain wspominanych w tekście jak Dartan czy Armekt, które pojawiają się gościnnie. Skupienie na Karenirze, której przygody odbywają się w jednym miejscu i w podobnych okolicznościach, niestety męczy i z radością wita się jakiegoś nowego bohatera, choć niestety on szybko znika.

Ostatecznie jednak powiem - podobało mi się. Ujął mnie klimat "Grombelardziej legendy" oraz niektóre, naprawdę ciekawe i dobrze pomyślane przygody. Ukłon należy się za samo uniwersum, zupełnie nowe i dobrze zbudowane, do tego dochodzą interesujące postacie poboczne i samo odczucie po przeczytaniu. Nie będzie oceny wyższej niż 7, bo jednak to nie jest arcymistrzostwo fantastyki. Mam w domu już kolejny tom, ale nie spieszy mi się po niego chwytać, więc to też wiele mówi. Nie warto się jednak zrażać, bo trzeba pamiętać o odmiennych preferencjach. "Grombelardzka legenda" to dobry kawałek fantasy i polecam osobom, które twórczości Kresa nie znają. :)